niedziela, 1 marca 2015

Rozdział VII.

Cassandra
Słońce wychodzi zza chmur


Była trzecia nad ranem, więc nic dziwnego, że Chejron był nieźle poirytowany. Wszyscy byli mocno wpienieni i stwierdziłam, że wybrałam zły sposób na zdobycie sympatii wśród obozowiczów. Trudno.
Pokrótce powiedziałam wszystko Chejronowi. W czasie, gdy mówiłam, on krążył po sali i mruczał coś pod nosem, najwidoczniej zastanawiając się nad moimi słowami. Pominęłam tylko szczegół o pierścionkach, które znalazłam po obudzeniu. Zwyczajnie uznałam go za nieistotny. 
– No ładnie, Cassandro – odezwał się, gdy zakończyłam. – A już myślałem, że ten miesiąc będzie spokojny.
– Wierzy mi pan? – Byłam szczerze zaskoczona.
– Tak. Herosi często miewają odwiedziny we śnie. Dziwi mnie kilka rzeczy, ale myślę, że wszystko się wyjaśni.
– A ma pan może jakieś podejrzenia... kim mógł być ten mężczyzna w moim śnie?
– Och, dla mnie to zupełnie jasne. Spotkałaś Apollina we własnej osobie.
Zastanowiłam się przez chwilę. Apollo, bóg słońca, wyroczni i sztuki. No tak, rzeczywiście było to jasne. Przepowiednia, wisiorek, no i ten piękny, przejmujący śpiew. 
– Rzeczywiście, mogłam się tego domyślić. Powiedział, że jego siostra niedługo przybędzie, czyli chodzi o Artemidę, prawda? 
Chejron skinął głową. Pół godziny później wszyscy grupowi domków stali już przy stole do ping ponga. Większość patrzyła na mnie wrogo (nie dziwiłam się, w końcu było wciąż przed świtem), zwłaszcza Clarisse, osiemnastoletnia córka Aresa, jedna z najstarszych obozowiczów. Travis i Connor przecierali oczy i ziewali, ale to była tylko przykrywka, bo zauważyłam, że przekazywali sobie tajemniczy przedmiot za plecami. Uznałam, że ulotnię się jak najszybciej, zanim zrobią jakiś głupi kawał.
Jedynie Jasmin oraz Will Solace byli nastawieni do mnie zupełnie przyjaźnie. Ale przecież wszystkie dzieci boga słońca są radosne, prawda? A Jasmin chyba w miarę mnie lubiła. Ja czułam do niej zdecydowaną sympatię. 
Byłam (tak samo, jak reszta) odrobinę nieprzytomna. Moje myśli nie chciały się skoncentrować na Chejronie, który wyjaśniał całą sytuację. Stukałam palcami o blat, grając na wyimaginowanym pianinie fragmenty zapamiętanych utworów. Nikt nie zwrócił mi uwagi – nie tylko ja miałam tu ADHD.
– I to miał być powód, dla którego wstaliśmy nad ranem? – warknęła Clarisse. 
– Myślę, że tak – uciął Chejron. Dziewczyna prychnęła. – Jest wiele ważnych spraw do omówienia. Mam przeczucie, że niedługo stanie się coś złego. Najpierw dziecko u Posejdona, teraz przepowiednia... 
– Zaraz, jeśli dobrze się orientuję, to Delfy wymknęły się Apollinowi spod kontroli, tak? – zapytała ciemnowłosa dziewczyna o indiańskich rysach. Najwidoczniej zobaczyła, że jej nie kojarzę, bo wyciągnęła do mnie dłoń. – Przy okazji, jestem Piper z dziesiątki.
Uśmiechnęłam się półgębkiem.
– Cassie.
– Tak, u nas wciąż są problemy – rzekł Will w odpowiedzi na pytanie Piper.
– Nie mówiąc już o przepowiedniach – mruknęła rudowłosa nastolatka w bluzie poplamionej rozmaitymi barwami farb. Przypomniało mi się, że ktoś wcześniej zwrócił się do niej Rachel.
– Wiem, do czego dążycie – wtrącił się Chejron. – Skąd wiadomo, że przepowiednia jest prawdziwa? Myślę, że sprawa jest poważna, ale wszystkiego dowiemy się, gdy odwiedzi nas Artemida. Na razie musimy zachować wyjątkową ostrożność i czujność. Dopóki nie będziemy wiedzieli więcej, nic nie możemy zrobić. Przepowiednia jest wyjątkowo niejasna i chciałbym, żebyśmy się nią teraz zajęli. Cassandro, możesz?
Westchnęłam i wyrecytowałam przepowiednię. Co dziwne, nie miałam problemu z jej zapamiętaniem. Słowa same spływały z moich ust.

Zło nie znika jedynie zasypia
Obudzi się wezwane żałością Muzyka 
Boskie dzieci będą zagrożone
Spokój i pokój są już stracone
Trzy wyruszą by ugasić pożogę
Wojny rozpętanej przez monstrów załogę
Krew upłynie niczym czas
Ofiarą tą siostra ocali was
Uchroni ją jedynie wszechpotężna siła
W innym przypadku czeka ją mogiła.

 Zapadła cisza. Wszyscy się na mnie patrzyli i nie czułam się z tym dobrze, ale nie odwróciłam wzroku, wręcz przeciwnie. Kiedy mówiłam, po kolei spojrzałam każdemu z osobna w oczy, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie byłam sobą, normalna "ja" schowałaby się w kącie, a nie recytowała przepowiednię i z premedytacją gapiła się na ludzi. Coś się we mnie zmieniło, odkąd przybyłam do Obozu Herosów.
Milczenie przerwał Chejron.
– Myślę, że pierwszy wers jest oczywisty – powiedział. – To ostrzeżenie. To, co zniszczyliśmy, niedługo powróci.
– Obudzi się wezwane żałością Muzyka – zacytowała Rachel. – Z pozoru to też nie jest zbyt zawiłe. Jakiś Muzyk swoim żalem wezwie potwory.
– Ja tego nie rozumiem – odezwał się chłopak o latynoskich rysach. – Jak żałosny śpiew może przywołać potwory? Co najwyżej mogą od niego ogłuchnąć.
– Przymknij się, Leo – syknęła Piper, ale nie złośliwie, co najwyżej zaczepnie. 
– Właśnie – przytaknął wysoki blondyn w okularach, trzymający ją za rękę.
– Hej! – zaprotestował Leo. – Za co znowu jesteście obrażeni? To nie ja...
Nigdy nie dowiedziałam się, czego nie zrobił, bo w tej chwili Clarisse wrzasnęła: "Cisza!", więc oczywiście wszyscy zamilkli. Zwróciłam uwagę, że Leo posyłał znaczące spojrzenia ku Piper i jej chłopakowi, a oni zerkali po sobie i powstrzymywali się od śmiechu. 
– Następne cztery wersy też są potencjalnie jasne – odważyłam się odezwać, a wszyscy zwrócili oczy na mnie. Wytrzymałam, ale czułam, że się rumienię. – Między obozem a potworami rozpęta się wojna, a zakończą ją trzy półboginie.
– Potencjalnie robi dużą różnicę – mruknął chudy chłopak o bladej cerze i czarnych włosach. Prychnęłam, a on łypnął na mnie tak ponuro, że aż mną wstrząsnęło. Nie wiedziałam, że tak grobowy nastrój jest w świecie żywych w ogóle możliwy.
– Nico ma rację – powiedział Chejron. Spojrzałam na niego i otwarłam usta w niemym prosteście. – Przykro mi, Cassandro, ale taka jest prawda. Nie wiemy kiedy to się stanie, nie mamy żadnej wskazówki na temat tego, kiedy mamy wysłać herosów na misję, nie znamy prawdopodobnego przywódcy po drugiej stronie. Równie dobrze można powiedzieć, że za moment wzejdzie słońce.
Rzeczywiście, przez okno wpadało delikatne, czerwonawe światło. Świtało, byliśmy tu już naprawdę długo.
– To po co w ogóle rozmawiamy o przepowiedni, skoro jest ona niejasna? – spytałam pogardliwie. 
– Och, myślę, że wszystko się wyjaśni, kiedy odwiedzi nas Artemida – odparł Chejron. Już drugi raz to powtarzał, ale powstrzymałam się od zawołania "w porządku, już dotarło". Zwyczajnie miałam do niego szacunek.
– To po co tu jesteśmy? – zapytał Travis. 
– Ważne jest kilka kwestii. Po pierwsze, skąd się wzięła przepowiednia, skoro Delfy nie są pod władzą Apollina? – Chejron przybrał ton nauczyciela.
– Myślałam, że już to ustaliliśmy. Skoro Apollo jest bogiem przepowiedni, to może je wygłaszać – powiedziała Rachel, odrobinę zagubiona. Ja czułam jedynie irytację. 
Przypomniały mi się lekcje w szkole, kiedy wszyscy mieli mnie za głupią, bo miałam problemy z nauką, a ja po prostu posiadałam ostre ADHD i talent do pakowania się w kłopoty. Zwracali się do mnie, jakbym była opóźniona w rozwoju, co strasznie mnie irytowało. Za to tutaj czułam się jak elita, bo jako jedna z nielicznych nie miałam dysleksji. Teraz Chejron mówił do nas tak, jak kiedyś profesorzy do mnie, więc szybko się zdenerwowałam.
– Niezupełnie. Apollo jest bogiem wróżb, wyroczni i wieszczy. Wszystkie jego dzieci w pewnym stopniu mają dar przepowiadania przyszłości, niektóre potężniejszy, inne mniej. Przepowiednie może głosić tylko wyrocznia i ktoś z wielkim darem widzenia. Ta pierwsza wersja jest do odrzucenia w aktualnym czasie, bo wyrocznia delficka wymknęła się spod kontroli, więc pozostaje tylko jedno. – Chejron urwał i popatrzył na mnie. – Cassandra widzi przyszłość.
Przełknęłam ślinę. Nikomu nigdy o tym nie powiedziałam, ale czasem widziałam jakieś strzępki, coś wyrwanego z innego czasu. Wystarczyło, że czegoś dotknęłam albo zobaczyłam coś związanego z przyszłością. Zapisywałam wizje w notatniku, żeby ich nie zapomnieć i odhaczałam, kiedy się zdarzały. Dawniej były to drobnostki związane z moim życiem, fragment niewyemitowanego, albo nawet nienagranego odcinka serialu, ale ostatnio przewidziałam katastrofę samolotu. Zaczęłam też uczyć się prowokować wizje i miewałam je coraz częściej, ale wciąż były niejasne i nie dotyczyły tego, co pragnęłam zobaczyć.
– Tak – powiedziałam ochryple. Tym razem nie odważyłam się podnieść wzroku. Cóż za interesujący kawałek podłogi! – Widzę przyszłość.
Wszyscy wstrzymali oddech, a ja zorientowałam się, że to nie z powodu mojego wyznania. Bez przesady, ale w tym świecie wizje wieszcze nie były chyba niczym nadzwyczajnym. Uniosłam głowę i zobaczyłam, że wpatrują się w coś nad moją głową. Przez chwilę też to dostrzegłam. W oknie odbijałam się ja, z głęboko zaskoczoną miną. Nade mną zamajaczyło coś w rodzaju hologramu liry bijącej złotym blaskiem, równie jasnym jak słońce w południe. Znak szybko zniknął, zanim uświadomiłam sobie, co oznacza. Wszyscy przenieśli wzrok na mnie. Znów poczułam się źle.
– Witaj, Cassandro, córko Apollina – rzekł Chejron.

Podczas spotkania doszliśmy do kilku ważnych wniosków.
Po pierwsze, obóz był w niebezpieczeństwie. Przepowiednia jasno o tym mówiła. Nie wiedzieliśmy do końca, co się stanie, ale temu nikt nie przeczył.
Poza tym zostałam wyznaczona przez Apollina do wypełnienia misji. Miałam w jakiś sposób przyczynić się do zakończenia wojny, ale nie byłam pewna, w jaki. Słowa przepowiedni nie napawały mnie szczególnym entuzjazmem. W jakiś sposób stałam się też łącznikiem między przyszłością a teraźniejszością. Nie wiadomo dlaczego, ale tylko ja byłam w stanie zobaczyć coś, co się jeszcze nie wydarzyło. Problem w tym, że nie miałam do końca wpływu na to, co i kiedy zobaczę.
No i zostałam w końcu uznana. Nie wiedziałam, dlaczego teraz, ale uznałam to za nieważne. Już nie byłam intruzem. Byłam dzieckiem Apollina. Mieszkałam w domku numer siedem i miałam rodzeństwo. 
Przeniosłam się już z rana. Ze szczotką do włosów, która dziwnym trafem zaginęła w domku Hermesa zdążyłam się już na dobre rozstać. Nie miałam zamiaru na odchodne wszczynać kłótni. Bracia Hood pomogli mi przenieść walizki i wyrazili żal, że nie mogli zagrać ze mną w karty. Ja zapewniłam, że na pewno zdarzy się jeszcze okazja, ale w duszy miałam wręcz przeciwną nadzieję. 
Domek numer siedem bardzo mi się spodobał. O ile z zewnątrz wyglądał, jakby był obtopiony w złocie (nazwałabym to stylem Ludwika XIV), to w środku było całkiem przyjemnie. Złote były tylko wykończenia komód w kolorze mahoniu i ramy od łóżek. Na ścianach wisiały obrazy i gobeliny przedstawiające herosów walczących z potworami albo nimfy biegające po lesie. Wszędzie panował artystyczny nieład, na podłodze leżały książki i zeszyty, ale przede wszystkim nuty. Była tu mała dźwiękoszczelna sala muzyczna, w której było tyle instrumentów, że ze spokojem można by zaopatrzyć małą orkiestrę. Całe pudło rozmaitych fletów, klarnetów i trąbek, dwa saksofony, kilka altówek, wiolonczela, mnóstwo gitar, bębnów i przede wszystkim pianino.
W domku, prócz mnie, mieszkało osiem osób. Dostałam swoje łóżko i szafkę, a także całą szufladę zamykaną na klucz w komodzie. Rozpakowałam swoje rzeczy, a kiedy się odwróciłam, na moim łóżku siedział Will. Uśmiechał się do mnie promiennie, a ja oparłam ręce na biodrach.
– Coś się stało, siostrzyczko? – zapytał niewinnym głosem. Uderzyłam go w głową poduszką i zepchnęłam z łóżka.
– Tak. Wyjaśnijmy sobie jedno: jeśli nie chcesz zaznać mojego porannego gniewu, toleruj fakt, że do godziny ósmej mnie nie ma. Codziennie – mruknęłam i rzuciłam się na posłanie, zamknęłam oczy i liczyłam, że Solace sobie pójdzie.
– Wyjaśnijmy sobie coś jeszcze. Jestem tutaj grupowym i mogę robić to, co żywnie mi się podoba, w tym organizować zabawy typu "obudźmy Cassie w środku nocy, wylewając jej kubeł wody na głowę". Codziennie, siostrzyczko – odparł.
– A weź się ugryź! – jęknęłam i nacisnęłam na głowę poduszkę. – I nie mów do mnie siostrzyczko.
– Oczywiście, siostrzyczko.
Dałam za wygraną. Zadowoliłam się tylko głośnym warknięciem wyrażającym frustrację. Nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam, ale byłam wykończona. Zdążyłam tylko pomyśleć, że jeśli reszta mojego rodzeństwa potrafi być podobnie upierdliwa, co Will, to długo nie pożyję.

***

Pierwszymi zajęciami po śniadaniu były biegi. Już po kilku minutach okazało się, że moje nogi nie są szybkie. Miałam świetny refleks i potrafiłam natychmiastowo reagować, ale nijak się to miało do biegów. Najbardziej załamujące było to, że trenowały nas nimfy, które śmigały niczym gazele. Nikt nie potrafił ich dogonić.
Zostaliśmy podzieleni na trzy-osobowe grupki, ja miałam konkurować z Omarą i Jasmin. Chociaż rywalizacja zawsze dodawała mi skrzydeł, i tak byłam ostatnia. Doszłam do wniosku, że krótkie dystanse są zdecydowanie nie dla mnie. Po biegu położyłam się na piasku i zamknęłam oczy, starając się wyregulować oddech. Nie wiedziałam, dlaczego nie biegałam szybko. Byłam szczupła i drobna, moją kondycję można był określić jako przeciętną albo nawet nieco lepiej. Chyba chodziło o nastawienie.
Dziewczyny rzuciły się obok mnie. 
– Wygrałam – rzuciła Omara, ciężko dysząc.
– Cienias – odparłam pomiędzy oddechami. Zaraz potem wybuchnęłyśmy śmiechem przerywanym czkawką i wydychaniem powietrza. Omara usiadła i kopnęła nogą w moją stronę, obsypując mnie piaskiem. Przybrałam oburzoną minę i jej oddałam. Zaczęłyśmy tarzać się po plaży ze śmiechem, a Jasmin próbowała nas rozdzielić. W rezultacie ona była jeszcze bardziej brudna, niż my.
– Poddajcie się! – zawołała Omara.
– Nigdy! – wrzasnęłam w odpowiedzi i zaśmiałam się głośno.
– Pogrzebiemy cię żywcem! – dorzuciła Jasmin i na potwierdzenie swoich słów obsypała ją piaskiem.
W końcu jednak musiałyśmy przestać, bo zajęcia się skończyły. Na tej plaży jednak powstała między nami cienka nić porozumienia, którą postanowiłam wzmacniać. Wiedziałam z doświadczenia, że trudno jest znaleźć przyjaciół, a tym razem wyglądało na to, że chyba mi się uda.
Z szermierki byłam jeszcze gorsza niż z biegów, o ile to w ogóle możliwe. Zacznijmy może od tego, że z moim wzrostem i wagą wymachiwanie najmniejszym mieczem sprawiało mi olbrzymie trudności. Po kilku minutach miałam dość. Czułam, że zaraz odpadną mi ręce. Padłam na trawę i przyglądałam się innym.
Między ćwiczącymi krążyli Piper od Afrodyty i jej chłopak, Jason z jedynki. Mogłam odetchnąć, bo właśnie zrobili sobie przerwę i dyskutowali na boku z tym latynosem od Hefajstosa. Omara wrzeszczała na jakiegoś chłopaka, a on wyglądał, jakby nie wiedział czy wiać, czy lepiej atakować. Żal mi było biedaka. Ciężko jest myśleć logicznie i chłodno, kiedy krzyczy na ciebie wściekła córka Aresa ze spiżowym mieczem w dłoni. 
Kawałek dalej trenowała Jasmin. Szło jej świetnie, w przeciwieństwie do mnie. Wprawdzie tylko wyżywała się na słomianej kukle, ale widziałam, że ma jakąś grację i zwinność w ruchach. Od razu było dla mnie pewne, że jest świetna. Miała siłę w ramionach, chociaż była szczupła. Ja byłam takim chuchrem, że problematyczną czynnością mogłam nazwać pozbawienie butelki nakrętki, a co dopiero dźwiganie tego żelastwa.
Piper, widząc moje niezdarne próby walki, zaproponowała mi zmianę miecza. Poszłam z nią do zbrojowni, skąd wypożyczyłyśmy kilka sztuk białej broni.
– To na nic – jęknęłam z rezygnacją, gdy po raz chyba setny wytrąciła mi z ręki oręż. – Jestem beznadziejna.
– W końcu się uda – powiedziała z optymizmem, który stopniowo zanikał w jej głosie. Ostatnie słowa wypowiedziała niemal grobowym tonem. – Chyba. Przynajmniej próbowałaś.
I tak wolałam ćwiczyć z Piper zamiast z Jasonem. Ona przynajmniej czasem celowo udawała beztalencie, żeby poprawić mi humor. Kilka razy udało mi się ją zaszachować. Nieważne, że mi na to pozwoliła. Jason też był sympatyczny, ale ograniczał się do poprawiania mnie i standardowych ćwiczeń.
Jakby dzień nie mógłby być gorszy, po obiedzie miałam iść do kuźni, żeby pod okiem dzieci Hefajstosa nauczyć się podstaw wykuwania broni. Wiedziałam, że to będzie moje ukoronowanie na Największe Beztalencie Roku. Podczas obiadu Will próbował mnie pocieszyć.
– Nie martw się. Nikomu, prócz tym z dziewiątki nie idzie to dobrze. 
Jasne, pomyślałam, ale pozostali przynajmniej będą w stanie podnieść młoty.
Tego dnia to miały być pierwsze zajęcia, których nie miałam razem z Omarą i Jasmin. Przedtem spotkałyśmy się nad jeziorem, żeby odetchnąć. Dziewczyny wyraźnie widziały, jak bardzo jestem zdołowana. Sama się sobie nie dziwiłam, bo ciężko, żeby pierwszy dzień był aż tak beznadziejny. 
– Do chrzanu – skomentowała Omara, gdy wyżaliłam się ze swoich smutków. 
– Totalnie – dodała Jasmin, puszczając kaczki na jeziorze. Przyszło mi do głowy, że powinna mnie tego nauczyć. Mnie ani kamienie, ani woda nie chciały słuchać.
Moje pierwsze spostrzenie: w kuźni było gorąco. 
Zewsząd buchały płomienie i syczał metal. Zakrztusiłam się parą i dymem, wszechobecnymi w tym nieco klaustrofiobicznym pomieszczeniu. Nie chodziło o to, że było małe. Hala była gigantyczna, ale zatłoczona i zasłonięta oparami unoszącymi się w powietrzu. Poza tym nie podobało mi się słabe oświetlenie. Z całą pewnością kuźnia nie zostanie moim ulubionym miejscem na obozie.
Na szczęście nikt nie traktował zajęć zbyt poważnie. Po prostu, wypełnienie czasu i nauka czegoś, co w praktyce raczej nie zostanie wykorzystane. Produkowanie broni należało głównie do obowiązków domku Hefajstosa i tego się trzymajmy. Oczywiście byłam zdania, że skoro wszędzie czyhają potwory, każda umięjętność może być przydatna. Tylko... bez przesady. W razie nagłego ataku pewnie nie zdążyłabym wykuć sobie miecza.
Tak, jak przeczuwałam podczas obiadu, szło mi beznadziejnie. Nie przydzielono mi trudnego zadania: miałam wlewać rozgrzany do czerowności, ciekły metal do form w kształcie grotów strzał. Skompilikowane? Nie. Wymagające wielkiej wprawy? A skąd. Mimo wszystko najwidoczniej mi nie wychodziło.
– Robisz to źle.
Odwróciłam się z piorunami strzelającymi z oczu, szukając ofiary.
Jeden z chłopaków od Hefajstosa stanął za mną i obserwował po cichu moją pracę. Miał orzechowe włosy opadające miękkimi falami na czoło i był zdecydowanie przystojny: wysoki i szczupły, jednocześnie dobrze zbudowany, ale nie tak mocno, jak jego bracia. Faktem jednak pozostawało, że porządnie mnie zirytował.
Skrzyżowałam ręce na piersi i przeniosłam ciężar ciała na drugą nogę. Nauczyłam się tego od Polly. Zawsze przybierała taką obronną pozę, gdy broniła swojego zdania. Uniosłam pytająco brwi i rzuciłam rękawicę na blat. 
– Proszę bardzo, popisz się – powiedziałam. Chłopak tylko na to czekał. Zajął moje miejsce i zabrał się do pracy.
– Nie mam pojęcia, jak to ci się udało, ale zagotowałaś spiż. W środku groty będą miały dużo pustych przestrzeni od bąbelków powietrza. Złamią się, zanim wbiją się w cel – mówił, a ja patrzyłam, jak zręcznie podgrzewa metal i ostrożnie, ale sprawnie przelewa go do formy. Patrzyłam też na zarys pracujących mięśni przebijający pod jego koszulką.
Stop. Potrząsnęłam głową i powtórnie skupiłam się na zadaniu. 
– Kiedy ty to robisz, wcale nie wydaje się trudne – powiedziałam zgodnie z tym, co myślałam.
Kąciki jego ust drgnęły.
– Bo nie jest. Dalej, spróbuj. – Odsunął się nieznacznie i zrobił mi miejsce obok. Założyłam ochronne rękawice. Czułam się niepewnie, bo wiedziałam, że coś zrobię nie tak. Miałam przeczucie, a w moim przypadku sprawdzały się one w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Darzyłam zaufaniem własną intuicję. 
Przelewałam spiż do formy drżącymi rękoma. Prawie mi się udało. Skupiłam się maksymalnie, co przy moim ADHD było wyzwaniem dnia. Nie docierały do mnie sygnały z otoczenia. Zatraciłam się w pracy, można powiedzieć. W rzeczywistości nie chciałam zrobić z siebie idiotki.
– Nie tak! – syknął chłopak i spróbował mi pomóc, przypadkowo zetknęliśmy się łokciami. Byłam tak mocno skoncentrowana, że wytrącił mnie tym z równowagi. Odruchowo podskoczyłam, a płynny, rozgrzany metal rozlał się poza formę. Pojedyncze rozżarzone krople spiżu kapnęły na blat (na szczęście żelazny) i na ziemię (na szczęście wybetonowaną). Chłopak szybko zabrał ode mnie narzędzie zbrodni i schłodził moje dzieło sztuki przypadkowej. Woda, którą oblał metal, po zetknięciu się z nim od razu zmieniła się w parę, ale sprawiła, że spiż zastygł. 
– Przepraszam? – powiedziałam niepewnie, że zabrzmiało to jak pytanie. Chłopak uśmiechnął się szelmowsko i zaśmiał. Miał zaraźliwy, przyjemny śmiech i byłam zmuszona do uniesienia choć odrobinę kącików ust.
– Jak wielki trzeba mieć talent, żeby nie móc zrobić czegoś tak... – zaczął.
– Trywialnego? – podsunęłam cicho.
– Dokładnie. Jeszcze nie poznałem osoby, która miałaby problem z przelaniem spiżu do formy. 
– Niedołęga Cassie Turner, do usług – mruknęłam.
– Cassie? – zainteresował się brunet. – To skrót od Cassidy?
– Od Cassandry. – Spojrzałam mu w oczy. Miały kolor jasnego nieba, idealnego błękitu. 
– Cassandra. Ładnie – stwierdził i przekrzywił głowę. Rzeczywiście, w jego ustach brzmiało to łagodniej. Kiedy nauczyciele albo mama zwracali się do mnie, zwykle byli poirytowani. Przez to od zawsze miałam moje imię za kanciaste i brzydkie. Używałam go tak rzadko, jak tylko mogłam. – Jestem James. Ty jesteś nowa, prawda?
– Tak. Mieszkam w siódemce.
– Nie jesteś podobna do blondasów od Apollina.
– Dzięki, zdążyłam zauważyć – prychnęłam. Zdecydowana większość mojego rodzeństwa miała złociste włosy i jasne oczy. Mnie łączyły z nimi tylko rysy twarzy i opalenizna. Widocznie odziedziczyłam wygląd bardziej po mamie, niż po tacie. Herosi z siódemki wyglądali wręcz olśniewająco, podczas gdy mnie można było nazwać co najwyżej ładniutką. Może uroczą. W ogóle wychodziłam z założenia, że niska osoba nie może być zniewalająco piękna. Nie, żeby mnie to obchodziło.
James nie odstąpił mnie na krok. Miałam wrażenie, że celowo próbuje mnie zirytować. Jego komentarze i złośliwy uśmiech tylko potwierdzały moje przypuszczenia. Starałam się go ignorować i skupić się na pracy, ale nie było to łatwe. Nikomu z ADHD co najmniej tak silnym, jak moje, koncentracja nie przychodzi łatwo. Tym bardziej, gdy ktoś zagląda ci przez ramię i patrzy na ręce, czekając, aż coś nie wyjdzie, by móc cię skrytykować. Właśnie tak się czułam. 
Nigdy nie posiadałam dużej cierpliwości, więc w końcu miałam dosyć. Ostentacyjnie odwróciłam się i z groźną miną spojrzałam na chłopaka.
– Nie masz może czegoś do roboty? Nie powinieneś pomóc naszym drogim kolegom? – zaatakowałam go.
– Sugerujesz, żebym sobie poszedł? 
– Gratuluję błyskotliwości! 
– Nie.
Warknęłam z bezsilnością i wróciłam do pracy. Kusiło mnie, żeby się odwrócić i sprawdzić, czy James się nie śmieje. Oczywiście tego nie zrobiłam, ale i tak byłam pewna, że się śmiał. Kiedy nachylił się, żeby coś poprawić (oczywiście, MUSIAŁAM spaprać robotę), zobaczyłam, że ma uniesiony policzek.
– Coś cię bawi? – zapytałam agresywnym tonem.
Chłopak zignorował moje pytanie, co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Nie wiedziałam, że ktoś inny niż Polly może do tego stopnia działać mi na nerwy.
Zajęcia nareszcie się skończyły, więc czym prędzej wyszłam z kuźni. Oczywiście, żeby cały dzień był absolutnie spaprany, zanim zdążyłam zniknąć, dogonił mnie James. Złapał mnie za ramię, a ja strząsnęłam jego dłoń i naburmuszona poszłam dalej szybkim krokiem.
– Cassandro, poczekaj, proszę – poprosił błagalnym tonem. Westchnęłam ciężko i stanęłam, nieco zła na siebie, że posłuchałam. James miał tak przyjemny głos, iż mimowolnie wysłuchałam prośby, chociaż na początku wcale nie miałam takiego zamiaru.
– Czego? – zapytałam nieprzyjaźnie.
– Nie powinienem się śmiać. Przepraszam – powiedział i byłam gotowa mu wybaczyć, ale po chwili dodał: – Oczywiście to nie znaczy, że to nie było śmieszne.
– Wiesz co? Możesz się wypchać swoimi przeprosinami – warknęłam. Może to był sekret rozmawiania z chłopakami. Może chodziło o to, by cały czas się wściekać.
– Naprawdę przepraszam, okay? Przepraszam, jeśli cię uraziłem – powtórzył głośno, niemal krzycząc. Kilka osób przechodzących obok spojrzało na nas, jak na idiotów. 
– Dobra, dobra – uciszyłam go, ponieważ nie chciałam, żeby ktoś uznał mnie za wariatkę. 
– To jak, zgoda? 
– Tymczasowo. Ale lepiej miej się na baczności – ostrzegłam go. James zaśmiał się szczerze. 
– Wypowiadasz mi wojnę, Cassie Turner? 
Nie odpowiedziałam, tylko spojrzałam w jego oczy koloru nieba. Po wesołych iskierkach poznałam, że nie traktował mnie poważnie. Popełniasz duży błąd, pomyślałam i odeszłam bez pożegnania.

***

Czas płynął, a ja czułam coraz mocniej, że coś jest nie tak. Na każdych zajęciach towarzyszył mi niepokój. Z każdym dniem bardziej się niecierpliwiłam, bo wiedziałam, że kłopoty czekają na mnie tuż za zakrętem. Zło nie znika, jak mówiła przepowiednia, jedynie zasypia...
A ja wciąż nie byłam gotowa na jego przebudzenie.





Hej wszystkim! Muszę was przeprosić, że rozdział pojawia się tak późno. Całe ferie spędziłam w miejscu, do którego nawet Hermes nie dociera. Nie mogłam nic opublikować, ale całe dwa tygodne dopracowywałam tekst. Mam nadzieję, że są efekty :).
Po drugie, należy się Wam małe wyjaśnienie: 
Akcja bloga toczy się rok po wydarzeniach z "Krwi Olimpu". Hazel i Frank wrócili do Obozu Jupiter, a Piper i Jason – do Obozu Herosów. Percy i Annabeth wyjechali na studia, tak, jak planowali. Natomiast Leo wraz z Kalipso po dłuższej wycieczce zamieszkali w OH.

Chciałabym zadedykować ten rozdział wszystkim czytelnikom – tym, którzy już tu są i tym, którzy pojawią się w przyszłości. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz