niedziela, 29 marca 2015

Rozdział X.

Cassandra
Czas na łowy


Dni w Obozie Herosów mijały bardzo szybko. Zanim zdążyłam się obejrzeć, minął tydzień, od kiedy pojawiłam się na wzgórzu z Fertilem, a wciąż nie znałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Nic się nie ułożyło, i chociaż byłam szczęśliwa, czegoś mi brakowało. Problem stanowiło to, że nie wiedziałam, czego.
Lato w pełni zagościło na Long Island. Woda w zatoce i jeziorze była na tyle ciepła, by móc pływać w wolnym czasie. Świeciło ostre słońce, a błękitnego nieba nie zdobiła ani jedna chmurka. Upał był aż nieznośny i nie robił sobie nic z tego, że mieliśmy dopiero początek czerwca. Przyzwyczaiłam się do ciepła, więc gdy pewnego razu niespodziewanie spadł deszcz, a sklepienie przysłoniła szarość skłębionych obłoków, poczułam się jak na obcej planecie. Ostatni raz zdawało się padać w innej epoce. Tak dawno nie czułam zimnych kropli na skórze, że nie pamiętałam, jak bardzo lubię zapach wilgoci. 
Chejron nic nie robił sobie z tego, że leje, a zajęcia odbywały się w stałym porządku. Wszyscy dziwili się z deszczu, ale dopiero z czasem zorientowałam się, dlaczego. Will wyjaśnił mi, że osłaniająca Obóz magiczna bariera chroni nie tylko przed potworami, ale też przed niechcianymi kaprysami pogody. Najwidoczniej Chejron miał powód, by pozwolić chmurom skropić trochę pola truskawek. 
Deszcz sprawił, że odżyłam. Przez ostatnie dni byłam marudna i kapryśna, ale orzeźwiający chłód pomógł mi zapomnieć o problemach. Po raz pierwszy przyszłość nie rzucała mrocznego cienia na moje życie. Mogłam odprężyć się i cieszyć wakacjami.
Miałam się czym radować: z każdą chwilą coraz lepiej dogadywałam się z Jasmin i Omarą. Udało mi się nie zrazić do siebie rodzeństwa, a z niektórymi nawet miło spędziłam czas. Okazało się, że wcale nie jestem taką ofermą, za jaką się uważałam – wystarczyło mi odrobinę praktyki. Na zajęciach z łucznictwa byłam wręcz mistrzynią, ale podczas innych dyscyplin musiałam trochę się napocić, by uzyskać zadowalające mnie efekty. Czułam, że moja forma fizyczna się poprawia. Kłuło mnie tylko to, że wciąż nie mogłam sobie dopasować broni, ale ten problem ginął przy tym, o czym chciałam zapomnieć. O czym udawało mi się nie pamiętać.
Oczywiście, dokładnie wtedy, gdy zaczęłam uważać życie za piękne, pozory legły w gruzach.
Domki w Obozie ustawione były w kształt podkowy lub litery U, zależy, w jaki sposób patrzeć. Na wspólnym placu stało mnóstwo posągów, ale też kosze do koszykówki. Tamtego dnia spędzałam wolny czas, grając wraz z rodzeństwem. Byłam w drużynie z Willem i Paige – wysoką, złotowłosą pięknością. Gra tak mnie pochłonęła, że nie zauważyłam, kiedy mżawka przeszła w ulewę. Dopiero, gdy udało nam się wygrać ten krótki mecz koszykówki spostrzegłam, że przemokliśmy wszyscy do suchej nitki. 
Will uniósł głowę i spojrzał w niebo z zainteresowaniem.
– Pada – stwierdził, a ja parsknęłam z rozbawieniem.
– Co ty nie powiesz.
Paige wzruszyła ramionami i wróciła razem z resztą do siódemki. Will ruszył w stronę amfiteatru, ale po kilku krokach odwrócił się.
– Cassandra, idziesz? – zawołał, ale ja miałam ochotę na odrobinę samotności, dlatego pokręciłam przecząco głową.
Ulewa wypłoszyła większość dzieciaków, a ci, którzy jeśli nie znaleźli dachu nad głową, pędzili w kierunku domków. Minęłam Omarę, chwilkę porozmawiałyśmy, ale ona wolała skryć się przed nadmiarem wody cieknącym z nieba, więc poszłam dalej. W pierwszym odruchu chciałam pójść nad jezioro, ale przyszło mi do głowy, że pewnie jest tam Jasmin, dlatego udałam się na pas łąki między lasem a polem truskawek. 
Odkryłam urok tego miejsca parę dni temu. Panował tu niezwykły spokój, zdawało mi się, że to inny świat, w którym czas na moment się zatrzymuje. Piękne kwiaty rosły gęsto w cieniu wysokich sosen i kontrastowały z mrokiem lasu, powietrze przesycone było zapachem deszczu i truskawek. Położyłam się w wysokiej trawie i zamknęłam oczy, wsłuchując się w odgłosy natury. 
Byłam już na granicy snu i jawy, gdy usłyszałam hałas dobiegający zza drzew. Zerwałam się nagle, starając się wypatrzeć sprawcę trzasku. Zdawało mi się, że ktoś przedzierał się przez zarośla, ale w lesie panował mrok, więc nie mogłam nic dostrzec. Niepokoiłam się, lecz bezwiednie podeszłam bliżej źródła hałasu. Nic nie widziałam, ale czułam na sobie czyjeś oczy czające się w ciemności. Weszłam między drzewa, chociaż wiedziałam, że to głupota – byłam zupełnie bezbronna. Dźwięk spadających kropel umilkł momentalnie, jakbym znalazła się w pomieszczeniu. Teraz byłam już pewna, że niedaleko mnie coś czeka, by zaatakować. Bałam się, ale coś mnie paraliżowało i nie pozwalało cofnąć się.
Na szczęście wtedy ktoś zawołał moje imię, a ja otrząsnęłam się z dziwnego bezruchu i od razu opuściłam mroczny las. Nie czułam też już obecności tego czegoś, co mnie obserwowało. Dopiero w tej chwili zrozumiałam, jak beznadziejnie się zachowałam. Gdybym przypadkiem nie przebudziła się z transu, pewnie byłoby ze mną źle. Postanowiłam nikomu nie mówić, co się stało. Martwiłam się, że poprzewracało mi się w głowie. W lesie czułam przyciąganie, ja sama chciałam podejść bliżej, mimo że znałam niebezpieczeństwo. Nikt nie musiał wiedzieć, że igram z losem dla zabawy. Nawet bez tego byłam postrzegana jako nieodpowiedzialna.
Kiedy zobaczyłam, kto mnie wołał, przewróciłam oczami. Z deszczu pod rynnę – śmiać mi się chciało na myśl o tym, jak bardzo to powiedzenie było na miejscu. Westchnęłam i pomachałam do Jamesa, który rozglądał się dookoła i najwidoczniej nie dostrzegał mnie na tle lasu. Kiedy odwrócił się w moją stronę, trochę się przestraszyłam. Już z daleka widziałam na jego twarzy napięcie i zdenerwowanie. Ruszyłam w jego kierunku.
– Coś się stało – powiedziałam zamiast powitania, na głos wyrażając swoje myśli. James kiwnął głową. Od deszczu jego włosy powyginały się w różne strony.
– Chodź. Szukają cię. 
Nie czekając, aż go dogonię, chłopak zawrócił. Szybkim krokiem poszliśmy do Wielkiego Domu. Nie wiedziałam, co takiego się wydarzyło, ale podejrzewałam, że to coś ważnego. W moim sercu wzrastał niepokój. Dlaczego to mi przytrafiały się wszystkie złe rzeczy?
Chejron stał przed budynkiem w swojej prawdziwej postaci. Chodził w tę i z powrotem, kopytem rozgrzebując ziemię. Gdy mnie zobaczył, odetchnął i popędził w naszą stronę.
– Znalazłaś się. Dziękuję, Jamesie – zwrócił się do chłopaka. On skinął głową i odszedł, ale wcześniej, bezgłośnie wzdychając, spojrzał mi współczująco w oczy. To nie wróżyło dobrze. Patrzyłam na jego oddalającą się sylwetkę, zastanawiając się, co chciał mi przekazać.
– Chejronie, czy coś się stało? – zapytałam prosto z mostu.
– Powoli, Cassandro. Najpierw chcę ci kogoś przedstawić. 
Byłam zaskoczona, ale poszłam za Chejronem. Weranda Wielkiego Domu okalała cały budynek. Po przeciwnej jego stronie stał stoliczek i kilka krzeseł, a na jednym z nich siedziała dziewczyna, na oko w moim wieku, może trochę młodsza. Długie, czarne włosy spięła w koński ogon, w uszach miała srebrne kolczyki w kształcie sierpów księżyca. Jej ubrania zdawały się wtapiać w otoczenie, ale nie to zwróciło najbardziej moją uwagę. Przy niej leżał wspaniały łuk i kołczan pełen strzał, i mimo, że łucznictwem interesowałam się dopiero od przybycia do Obozu, to potrafiłam rozpoznać dobrze wykonaną broń. 
Kiedy dziewczyna nas zauważyła, wstała. Miała ostre rysy i czarne oczy, tak bardzo ciemne, że nie mogłabym odróżnić źrenic od tęczówek, gdyby nie kilka jaśniejszych, srebrzystych iskierek.
– Harmony, to jest Cassandra – rzekł Chejron, a potem zerknął na mnie. – Harmony należy do Łowczyń Artemidy.
Co? Kogo? Widocznie na mojej twarzy malowały się te pytania, bo wzrok Chejrona odpowiadał mi wyraźnie: " nie teraz". 
Harmony zaczęła mówić cichym i spokojnym głosem, moim zdaniem nie pasującym do groźnego spojrzenia. 
– Ścigałyśmy potwora. Umyka nam cały czas, krążąc po kontynencie, ale nie możemy go schwytać. Wilki trafiły na dwa ślady, w tym jeden prowadzący do Nowego Jorku, wyraźny i świeży, więc rozdzieliłyśmy się. Mniejsza grupa podążyła na południe, a większa na Brooklyn. 
– Brooklyn? – wyrwało mi się podwyższonym głosem. Harmony spojrzała na mnie smutno.
– Tak. Ślady prowadziły do mieszkania twojej mamy. Kiedy tam weszłam... – pokręciła głową, a jej włosy zakołysały się. – Wszystko było zniszczone. Materace podarte, drzwi wyrzucone z zawiasów, szyby powybijane, wszędzie wfruwały kartki...
– Nie. To niemożliwe.
– Przykro mi. Trop nie był fałszywy, inne Łowczynie pod przewodnictwem Thalii powędrowały dalej. Ja przyszłam was powiadomić. Teraz już wiemy, że potwór, którego ścigamy, jest częścią czegoś większego. Twoja mama i jej siostra zniknęły, ale to nie o nie chodzi. Tu chodzi o ciebie, Cassandro.
Tylko w połowie słuchałam słów Harmony. W mojej głowie budował się już plan. Zwróciłam się w stronę Chejrona.
– Jadę na Brooklyn. Cokolwiek powiesz, nawet, jeśli mi nie pozwolisz, i tak tam pojadę. 
– Wiem o tym, Cassandro. Nie jesteś osobą, która słucha kogokolwiek, oprócz ciebie. Uważaj, bo to może cię kiedyś zgubić. – Chejron przerwał i westchnął. – Możesz jechać, bo tylko ty możesz to rozgryźć, ale postawię ci kilka warunków.
– Zamieniam się w słuch – powiedziałam sucho.
– Jutro rano wyjedziesz razem z Harmony i Milletem Fertilem do mieszkania. Rozejrzysz się, możliwe, że została tam dla ciebie wiadomość. Cokolwiek by się nie stało, nie będziesz ryzykować. Nie pójdziesz ich szukać. Wskażesz drogę, a resztą zajmą się Łowczynie. Wrócicie przed zapadnięciem zmroku, a Harmony pójdzie tropić tego potwora. Zrozumiałaś, Cassandro?
– Jutro? Chejronie, jutro one mogą nie żyć! – krzyknęłam. Nie okazywałam tego po sobie, ale byłam załamana. Mama i Polly były dla mnie najważniejsze pod słońcem. Nie mogłam ich stracić. Byłam wściekła, chciałam własnoręcznie znaleźć każdego, kto chciał zrobić im krzywdę i ukatrupić.
– Nie. To moje ostatnie słowo. 
Warknęłam wściekle i odeszłam szybko z Wielkiego Domu. Musiałam pomyśleć, potrzebowałam chwili, by wszystko zrozumieć, ochłonąć i przygotować plan. 
Nie chciałam dać wiary w to, co się wydarzyło. Po co jakiś potwór miałby porywać mamę i Polly? To była moja wina, że coś złego je spotkało. Tak jak powiedziała, Harmony, musiało chodzić o mnie. Tylko czemu o mnie? Na świecie żyło mnóstwo herosów bardziej utalentowanych i ważniejszych niż ja. 
Czułam, że to wszystko ma związek z przepowiednią. Nosiłam na palcach te dwa pierścienie, które znalazłam w kopercie. Jeden z nich był niekompletny, tak samo, jak moja wiedza. Mój tata wyznaczył mnie do powstrzymania wojny. Jak miałam temu podołać? Jak miałam tego dokonać, kiedy odebrano mi wszystkich, których kochałam?
I wtedy przyszło mi do głowy coś niegłupiego. A co, jeśli mój przeciwnik z przyszłości i potwór ścigany przez Łowczynie to jedna i ta sama kreatura? To było nawet prawdopodobne – nikt inny nie miałby powodu, żeby porywać Polly i mamę. Nie znałam rozwiązania tej zagadki, ale czułam, że jestem na dobrej drodze. 
Kiedy spacerując w deszczu starałam się uspokoić, doszłam do wniosku, że Chejron miał rację. Nie mogłam wyruszyć tak z marszu. Byłam w Obozie już cały tydzień, lecz wciąż nie znalazłam dla siebie odpowiedniej broni. Nie mogłam stawić czoła potworom z samym tylko łukiem. Potrzebowałam jeszcze czegoś, dlatego udałam się po raz kolejny w tym tygodniu do zbrojowni.
Wiedziałam, że miecz mi się nie przyda – posługiwanie się nim szło mi raczej kiepsko. Sztylet byłby dla mnie dobry, gdyby był odrobinę dłuższy. Miałam zbyt wysokie wymagania, bo nie odpowiadało mi dosłownie nic. Zwróciłabym się o pomoc do Chejrona, ale nie chciałam, by wiedział, że wzięłam dodatkową broń prócz mojego obowiązkowego łuku. Jeszcze by uznał, że chcę zapolować na potwora, a nie powinien niczego podejrzewać, tym bardziej, że właśnie to zamierzałam zrobić.
Już zrezygnowana opuszczałam pomieszczenie, kiedy rozległ się huk – stos włóczni stojący przy ścianie przewrócił się po tym, jak go przeszukiwałam. Przez chwilę nasłuchiwałam, czy nikogo nie zaskoczył hałas, bo chciałam, aby moja wizyta w zbrojowni pozostała tajemnicą, ale nikt nie nadchodził. Uspokoiłam się i cicho pozbierałam broń.
Okazało się, że za włóczniami na ścianie wisiał stary, zapomniany nóż myśliwski. O mało co go nie zauważyłam, tak bardzo był zakurzony. Pewnie wisiał tu od lat, zapomniany i schowany przed oczami przewijających się przez to miejsce herosów. Przesunęłam po nim nieostrożnie rękawem bluzy, próbując oczyścić go z brudnego pyłu. Zaskoczyło mnie, że mimo upływu czasu jego lekko zakrzywione ostrze się nie stępiło, ponieważ z łatwością rozcięło pokaźny kawał materiału. Tym razem ostrożniej zdjęłam długi nóż z haczyka, na jakim był zawieszony i wytarłam go.
Broń była razem z rękojeścią nieco dłuższa od mojego przedramienia. Ostrze było szerokie i srebrzyste, a na nim wyżłobiono kwiat róży. Uchwyt obito czarną, miękką w dotyku skórą. Chwyciłam nóż w lewą dłoń i zamachnęłam się lekko. Nie był ani zbyt ciężki, ani za krótki, w dodatku miałam wrażenie, jakby promieniował nieznanymi mi wibracjami energii. 
Bez namysłu owinęłam nóż myśliwski w kawałek szmatki leżącej na półce i schowałam do plecaka. Teraz mogłam wyruszyć. Byłam gotowa, by zmierzyć się z czymś, co zaatakowało mamę i Polly. Czymś, co pewnie na celowniku miało mnie.

***

Już zanim przekroczyłam próg naszego mieszkania poczułam, że coś jest nie tak. Wbiegłam po schodach kamienicy na górę i zatrzymałam się w drzwiach, niezdolna postawić kolejnego kroku. Szok i niedowierzanie stanęły mi kluchą w gardle. Dlaczego? 
Bo to, co zobaczyłam, wcale nie przypominało mojego domu sprzed tygodnia.
Drzwi wejściowych nie było, bo leżały na podłodze przedpokoju. Wolno ruszyłam przed siebie, oglądając kolejne zniszczenia. Obrazy pozrzucano ze ścian i porwano na kawałki, zostawiając nagie ramy. Książki, zbeszczeszczone, leżały na podłodze, porwane na strzępy, a część z nich spłonęła w kominku – świadczyły o tym strzępki niedopalonych okładek i stron, które wiatr wyrzucił z paleniska i uchronił przed zupełnym spopieleniem. Zawartość szuflad walała się po całym mieszkaniu, podobnie jak same szuflady. Z doniczek pozostały okruchy porcelany, górki czarnej ziemi i zeschłe kwiaty, pozbawione opieki. Spod moich butów dobywał się chrzęst tłuczonego szkła, a moje włosy targał powiew powietrza wpadający przez wybite okno. 
– Ktoś czegoś szukał. – Wzdrygnęłam się, nieświadoma obecności Harmony. Millet pozostał w samochodzie, bo musiał sprawdzić, co przez całą drogę niemiłosiernie stukało. On naprawiał pojazd, a ja popędziłam na górę. Najwidoczniej Łowczyni poszła za mną.
Skinęłam głową obojętnie, chociaż moje serce pękało z bólu. W tej chwili nie miałam nikogo. Nic, do czego mogłabym wrócić. W dłoniach trzymałam zdjęcie mamy, mnie, Polly i Freda. Pamiętałam dobrze ten dzień, gdy pojechaliśmy całą czwórką na piknik. Zdążyliśmy zrobić jedną fotografię, kiedy z nieba spadła ulewa. Samochód nie chciał odpalić i musieliśmy przeczekać, aż Fred zreperował usterkę. Wszyscy zmokliśmy jak kury, ale cały czas się śmialiśmy.
Chyba dlatego tak uwielbiałam deszcz. Chociaż rozchorowałam się tego samego wieczora, to ten dzień był jednym z najlepszych, jakie mnie w życiu spotkały. Teraz nasze roześmiane twarze poprzecinane były długimi pęknięciami cienkiej szybki. Przesunęłam nierozmyślnie palcem po szkle, kalecząc się w palec. Pojedyncza kropla krwi zasłoniła część obrazu, który odstawiłam na szafkę, tam, gdzie powinien był stać. 
– Znalazłaś coś podejrzanego?
– Nie – odparłam natychmiast. Harmony zmarszczyła nos.
– Rozejrzyj się.
Przeszukałam wszystkie pomieszczenia, ale nie znalazłam nic, czego nie powinno tu być – pomijając niemiłosierny bałagan. Zatrzymałam się w kuchni, bo coś przyszło mi na myśl.
– Dlaczego ludzie nic nie zauważyli? To podejrzane, że złodzieje jeszcze się nie dorwali do otwartego na oścież mieszkania.
– Ktoś rzucił bardzo potężny czar Mgły. Śmiertelnicy nie widzą tutaj nic podejrzanego. Nie brzmi to dobrze, bo tylko ktoś o dużych zdolnościach potrafiłby do tego stopnia zamaskować rzeczywistość – odparła naukowym tonem Harmony, idąca za mną niczym cień, bezszelestnie i niespostrzeżenie.
– Nie ma tutaj nic. – Przeszłam przez wszystkie pokoje, na koniec pozostawiając mój. Nie chciałam tam wchodzić, bo bałam się, co zastanę. Położyłam dłoń na klamce z wahaniem. Spojrzałam na Harmony, a ona miała na tyle taktu, by zrozumieć, że chciałabym być teraz sama. Kiwnęła głową.
– Poczekam w kuchni i jeszcze się rozejrzę. Może znajdę coś, co nas naprowadzi. Gdyby coś się działo, krzycz.
Kiedy tylko jej czarna kitka zafalowała i zniknęła mi z pola widzenia, weszłam do swojej sypialni i zamknęłam ze sobą drzwi. Rozejrzałam się z walącym jak młot sercem. Zdumiało mnie to i jednocześnie zasmuciło, że na pierwszy rzut oka wszystko było tak, jak to zostawiłam. Nikt tu nie wchodził, pomyślałam, ale potem zerknęłam na biurko.
Podeszłam bliżej. Na blacie leżała zgięta wpół, czysta kartka. Drżącymi rękoma rozprostowałam papier i dopiero po chwili odczytałam te kilka pospiesznie naskrobanych słów, tak bardzo dygotały mi dłonie. Już nie uciekniesz. 
Co to miało znaczyć? Już nie uciekniesz. Chociaż nie rozumiałam znaczenia wiadomości, ciarki przeszły mi po plecach, ponieważ brzmiała tak złowrogo. Wiedziałam, że to ostrzeżenie, może nawet groźba. Mieli wszystko, co mogliby wykorzystać, by mnie zwabić... a jednak tego nie robili. Nie byli jeszcze gotowi na atak. To była moja, być może jedyna, szansa. Nie mogłam jej zmarnować.
Kartkę wcisnęłam do kołczanu pełnego strzał, przewieszonego przez ramię a potem wygrzebałam z niego ukryty nóż i włożyłam go za pas. Naskrobałam kilka słów z przeprosinami zaadresowanych do Milleta i Harmony, otworzyłam jak szeroko okno i przełożyłam przez nie nogi, stawiając je na ozdobnym gzymsie. 
Nigdy nie miałam specjalnie lęku wysokości, ale po spojrzeniu w dół, na wspólne podwórze, wystraszyłam się trochę. Z drugiej strony cieszyłam się, że okna mojego pokoju nie wychodziły na ulicę. Mogłam zejść od tyłu budynku i istniał cień szansy, że nikt mnie nie zauważy. 
Oderwałam dłonie od parapetu i przytrzymując się kamiennych gargulców nad moją głową, postawiłam niepewny krok w lewo. Kawałek gzymsu ukruszył się pod moją stopą i uderzył w ziemię, roztrzaskując się na kawałki. Ze mną stanie się to samo, jeśli spadnę, pomyślałam i pamiętając, żeby nie krzyczeć, przykucnęłam, balansując na szerokim, ale starym i popękanym fragmencie dekoracji. 
Nie wiedziałam, co miałam zrobić. Może zeskoczyć na parapet czyjegoś okna pode mną? Wtedy dostrzegłam rynnę kilka metrów obok mnie. Wystarczyło kilka dużych kroków i mogłabym zjechać w dół bez nerwów. Problemem było to, że dalej betonowa, ozdobna listwa wyglądała, jakby nie mogła wytrzymać nawet ciężaru piórka. 
Nigdy nie należałam do osób, które unikają ryzyka jak ognia, dlatego powoli wstałam i kurczowo trzymając się ściany, ostrożnie wybadałam stopą podłoże. Wydawało się być delikatne, ale nie odpadło od fasady kamienicy, kiedy lekko je naciskałam. Postanowiłam sprawdzić, czy utrzyma mój ciężar i szybko przysunęłam się w bok. Czekałam... i nic się nie wydarzyło, więc odetchnęłam. Nie chcąc kusić losu, uważnie, ale bez wahania przeszłam po gzymsie i złapałam za rynnę. W tej samej chwili duży fragment spadł dwa piętra w dół z niemałym hałasem. Ułamek sekundy temu właśnie na nim stałam, pomyślałam ze zgrozą. 
Ześlizgnęłam się w dół po rurze, zanim Harmony zorientowała się, że znikłam. Biegiem przecięłam podwórko i schowałam się w bramie, gdzie nie widać mnie było z okien. Przemknęłam się ulicą, upewniając się, że Millet jest zainteresowany tylko silnikiem swojego starego rzęcha. Istniało tylko jedno miejsce, w którym mogłam się czegoś dowiedzieć. A była to restauracja Freda.
Lokal znajdował się tylko dwie przecznice od kamienicy, w której mieszkałyśmy. Weszłam do środka i od razu uderzył mnie zapach jedzenia. Poczułam nieprzyjemne ukłucie w żołądku, bo przypomniałam sobie, że od wczoraj nic nie jadłam. Na śniadaniu ani jeden kęs nie mógł przejść mi przez gardło, tak bardzo byłam zdenerwowana. Przeszłam pewnie między stolikami, ucieszona ciepłym, znajomym mi miejscem. Tak często tutaj siedziałam, że znałam się ze wszystkimi pracownikami. Od progu jednak wiedziałam, że coś było nie w porządku. Brakowało mi sympatii, jaka zwykle odczuwało się już od wejścia.
Przeszłam wzdłuż kontuaru, za którym stała młoda, jasnowłosa kelnerka o imieniu Annie. Przywitałam się z nią pospiesznie, a ona odpowiedziała i odprowadziła mnie zdziwionym wzrokiem, jednak po chwili wzruszyła ramionami i wróciła do bazgrania w notatniku.
Kuchnia wypełniona była jeszcze intensywniejszymi zapachami. Nie było w niej zbyt wielu kucharzy, bo przed południem utarg był niewielki. Gregory, mięśniak z talentem do robienia dla mnie setek rodzajów zapiekanych naleśników, stał najbliżej, więc do niego podeszłam.
– Cześć, Greg.
– Co tu, robisz, młoda? My się znamy?
Poczułam się, jakby ktoś zdzielił mnie w brzuch.
– Szukam Freda – powiedziałam niepewnie.
– Ej, Debby, jest tu jakiś Fred? – zapytał głośno starszej pani, smażącej na patelni steki.
– Jaki Fred? Greg, przestań się wydurniać i dokończ zamówienie! – ofuknęła go bez odwracania się. Meżczyzna zaśmiał się wesoło.
– Przykro mi, mała, ale nigdy nie było tu żadnego Freda.
– Greg, proszę! Przestań! Fred Scrubs, właściciel tej cholernej restauracji! – zdenerwowałam się. 
– Uważaj na słowa! Masz szczęście, że jestem cierpliwy. Słuchaj, młoda. Właścicielką restauracji od zawsze była Debby, starsza pani stojąca właśnie tam. Ona sama może ci zaświadczyć, że nigdy nie pracował tu żaden Fred, a już na pewno nie był właścielem tego tu lokalu. A teraz zmykaj! – pogonił mnie. – Kto w ogóle cię tu wpuścił?
Wyszłam z restauracji, powstrzymując się od płaczu. Czułam się poniżona i wystraszona. Jak to nikt nie mógł pamiętać Freda? Jak nie mogli pamiętać mnie? 
To było bardzo podejrzane, że narzeczony Polly zniknął tak nagle, akurat w tej chwili. Kiedy nieco się uspokoiłam, zaczęło mnie zastanawiać, jak to się stało. Niemożliwe, żeby nie było to powiązane z zaginięciem mamy i Polly. Dziwiło mnie tylko, że trop nie zaprowadził Łowczyń do lokalu. Musiałam koniecznie porozmawiać z Harmony i dowiedzieć się czegoś więcej.
Mijałam ciemny zaułek, kiedy znów poczułam to, co wczoraj – obserwujące mnie oczy. Zatrzymałam się i wysiliłam wzrok, ale w ciemnym kącie ślepej uliczki nie byłam w stanie nic dostrzec. Siódmy zmysł podpowiadał mi, że czai się tam zło, być może to samo, które obserwowało mnie poprzedniego dnia z zarośli.
Weszłam w uliczkę, w której panowała głucha, mrożąca krew w żyłach cisza. Słyszałam jedynie swój przyspieszony oddech i bicie walącego jak młot serca. Chwyciłam za łuk przewieszony przez moje plecy i nałożyłam na niego strzałę ze spiżowym grotem. Naciągnęłam cięciwę aż po ucho, czekając, aż przeciwnik wyłoni się z nienaturalnego mroku. 
Rozsądna osoba dawno uciekłaby, ale ja nie byłam ani rozważna, ani specjalnie mądra, a już na pewno nie tchórzliwa. Byłam za to dumna i lekkomyślna, poza tym wcale nie podobało mi się, że ktoś mnie śledzi. 
– Pokaż się! – rzuciłam głośno, a mój głos poniósł się echem. Uliczka zasłonięta cieniem była głębsza, niż by się wydawało. 
Nagle w ciemnościach coś się poruszyło. Ze srebrzystym brzękiem cięciwy posłałam strzałę przed siebie, od razu nakładając następną. Założyłam, że grot trafił do celu, bo rozległo się bolesne jęknięcie. Czułam adrenalinę pulsującą w moich żyłach i wyostrzające się zmysły. 
Potwór wychylił się z plamy czerni, pokazując swe straszne oblicze. Nie widziałam dobrze jego twarzy, bo w zaułku panował półmrok, ale przeraziłam się. Ciężko jest pokonać wroga, gdy ma prawie trzy metry wzrostu, a ten na oko tyle właśnie miał. Wyraźnie widziałam jego owłosione łapska wystające spod zbroi. I jak ja miałam go zabić? Nie dość, że olbrzym, to jeszcze okuty żelastwem!
Jego dłoń wielkości pokrywy od śmietnika wyrwała z metalowego pancerza strzałę i cisnęła mi nią pod nogi. Wypuściłam drugą strzałę, tym razem w głowę. Nie chybiłam, ale usłyszałam brzdęknięcie – widocznie przeciwnik nosił hełm. Poczułam nasilający się strach.
Chłodno kalkulując, powinnam uciec. Olbrzym był powolny, co widziałam po jego ruchach, ale też nieobliczalny. Nie mogłam narazić na niebezpieczeństwo zwyczajnych ludzi. Potwór ruszyłby za mną w pogoń i co dalej? Może użyłby taksówki jak wielkiej deskorolki? Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Musiałam zostać i walczyć.
Nie czekając na nic, posłałam kolejną strzałę, tym razem w odsłoniętą dłoń. Może nie uczyniłam potworowi wielkiej krzywdy, z pewnością nie na tyle, by wyparował, ale tym razem coś poczuł. Ryknął wściekle i zazarżował na mnie. W pośpiechu dostrzegłam, że wyglądał niemal jak człowiek, tyle że o wiele dzikszy i większy. 
Prześlizgnęłam się pod nogami kreatury i schowałam się w mroku. Kolejne strzały nie przyniosły skutku, bo trzęsące się ręce w połączeniu z krzywym biegiem olbrzyma nie pozwoliły mi dobrze wycelować. Odrzuciłam łuk i kołczan. Prześlizgnęłam się obok stwora, wymachując nożem. Olbrzym także wyjął broń – ogromny, wyszczerbiony miecz. Ups. Mamy problem, pomyślałam i odskoczyłam w bok.
Walka przypominała zabawę w kotka i myszkę. Ja byłam o wiele szybsza, ale bałam się, że gdy za blisko podejdę, zarobię paskudny cios zardzewiałym ostrzem. Natomiast olbrzym nie był w stanie mi zaszkodzić. Unikałam miecza jak ognia, uskakując o włos od jego uderzeń i w ostatniej chwili się wycofując. Gra szybko się jednak skończyła. Potwór wściekł się i machnął mocniej bronią. Nie przewidziałam jego ciosu, który zaznaczył się linią wzdłuż mojej ręki. Moja koszulka momentalnie nasiąknęła czerwienią. Krzyknęłam z bólu, lecz nie upuściłam noża. Tylko on był moją nadzieją. Chociaż olbrzym sprawiał wrażenie głupiego, nie liczyłam, że nadzieje się na własne ostrze.
Ranne ramię było coraz cięższe, a próby zaatakowania potwora były bardziej męczące. Rana nie była głęboka, ale traciłam dużo krwi. Poruszałam się wolniej. Czułam, jakby mój mózg zastąpiono kłębkiem waty cukrowej. Z każdą chwilą szanse na zwycięstwo i przeżycie przerażająco malały. 
Nie miałam już siły na walkę, obezwładnił mnie ból i lęk. Czując, że to ostatnia możliwość, rzuciłam nożem w kierunku potwora. Patrzyłam jak przez mgłę na wirujące w powietrzu ostrze przechodzące gładko przez zbroję i wbijające się pod żebra olbrzyma. On momentalnie rozsypał się w proch, pozostawiając po sobie kupkę popiołu, odzienie i broń. Mój nóż leżał na stosie czegoś, czym był potwór. Straciłam tyle krwi, że nie czułam już nic. Nawet nie wiedziałam, kiedy urwał mi się film.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam po otworzeniu oczu, była zmartwiona twarz Milleta Fertile'a.
– Cassandro, czy zawsze musisz pakować się w najgorsze kłopoty? Wstawaj, dziecko – odetchnął i pomógł mi usiąść. Obejrzałam rękę. Po ranie została tylko błyszcząca, różowa blizna o nierównych brzegach. 
– Masz szczęście, że cię znaleźliśmy. Masz jeszcze więcej szczęścia, bo mieliśmy przy sobie nektar i ambrozję. – Harmony opierała się o ścianę z założonymi rękoma na piersi. – Dlaczego uciekłaś?
– Fred, narzeczony Polly, też zniknął. Musiałam sprawdzić wszystkie tropy. Najdziwniejsze jest to, że wszyscy jakby stracili pamięć. Nie pamiętali ani Freda, ani nawet mnie. 
– Mgła – mruknęli jednocześnie oboje. – Jak się czujesz? – dodał satyr.
– Lepiej. – Byłam trochę na siebie zła, że znowu straciłam przytomność. Gdyby wszyscy herosi mdleli po bitwach z potworami, prawdopodobnie by wyginęli.
– Oszczędzę ci kazania, ale licz się z tym, że o wszystkim będę musiał opowiedzieć Chejronowi – ostrzegł mnie Fertile. Westchnęłam ciężko.
– Tak, wiem.
Wstałam i pozbierałam kilka niezniszczonych strzał – większość poważnie ucierpiała po bliższym kontakcie ze zbroją potwora. Schowałam też nóż, który uratował mi życie. Mój nóż. 
Po tym, jak opisałam Harmony olbrzyma, zdziwiła się. 
– Miał zbroję? I miecz? – dopytywała się, a ja tylko smutno potwierdziłam. Dziewczyna zamyśliła się. Wróciłam do pakowania się, gdy znowu się odezwała.
– Myślę, że wpadła mi do głowy całkiem rozsądna myśl. Co, jeśli nie tropimy jednego potwora? Cały czas skupiałyśmy się na konkretnym tropie, a on zawsze w którymś miejscu się urywał. Nie wiedziałyśmy, gdzie podążyć, bo czasem ślady mieszały się albo prowadziły w przeciwne kierunki. A co, jeśli szukamy całej armii? 
Na jej słowa zatrzymałam się, podobnie jak Millet. 
– Chyba masz rację – przytaknęłam Harmony ponuro. – Nie wydaje mi się możliwe, by porwania mógł dokonać jeden potwór. W końcu moja mama jakoś sobie z nimi radziła przez te piętnaście lat mojego życia. 
– Jesteście pesymistkami – stwierdził satyr i zaczął podgryzać puszkę po coca-coli.
Czarne myśli kłębiły się w mojej głowie przez całą drogę do Obozu i nie zagłuszał ich nawet rzężący silnik furgonetki.
– Harmony? – zaczęłam, opierając głowę o szybę. – Kim tak właściwie są Łowczynie Artemidy?
– Jesteśmy towarzyszkami polowania naszej pani. Byłyśmy zwyczajnymi dziewczynami, śmiertelniczkami, półboginiami albo nimfami, a po złożeniu przysięgi otrzymałyśmy wieczną młodość w zamian za wyrzeczenie się mężczyzn i wszelkiej miłości romantycznej. 
– Czyli teorytycznie, każda dziewczyna może do was dołączyć tak?
– Każda, która jeszcze się nie zakochała. Teorytycznie. A co?
– Nic – odparłam i ponownie zagłębiłam się w odmęty rozmyślań.
Kiedy wróciliśmy do Obozu, weszliśmy całą trójką do Wielkiego Domu. Harmony ulotniła się, zanim Chejron zaczął swoje kazanie. Obiecała, że niedługo się spotkamy. Ucieszyłam się, bo mimo, że była chłodna i nieco trudna, to dobrze mi się z nią rozmawiało.
Nie musiałam długo czekać, aż Chejron przetrzepie mi skórę. Zabrał się za to od razu, gdy usłyszał całą historię od Milleta. Siedziałam wyprostowana jak struna na krześle i z uniesioną głową nie pierwszy raz słuchałam wyrzutów nauczyciela.
– Cassandro, co ty sobie myślałaś, na własną rękę uciekając i chodząc po Brooklynie? Jesteś tutaj tylko dzięki szczęściu. Jesteś niesubordynowana i nierozważna, postępując w ten sposób. Zawiodłem się na tobie, dziecko. – Chociaż Chejron był spokojny, jego cichy ton ranił mnie o wiele bardziej niż krzyk.
– Wiem, wiem, jestem nieznośnym bachorem, nie myślę o konsekwencjach moich działań, jestem nieodpowiedzialna, i tak dalej. Ale nie mogę siedzieć na miejscu, kiedy jedyne osoby, które są w moim życiu ważne, cierpiały przeze mnie! Musiałam sprawdzić wszystkie tropy – powtórzyłam moją wymówkę. 
– To jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ale co podkusiło cię, żeby prawie nieuzbrojona stawać do walki?
Nie odpowiedziałam. Chejron westchnął bezsilnie. Wydęłam usta, świadoma, że zachowuje się naprawdę nieznośnie, ale nic nie mogłam poradzić, to nie zależało ode mnie. Taka już byłam. Zresztą kto zrozumiałby moje pobudki? Zwyczajnie nie chciałam, żeby komuś coś się stało.
– Powiedz mi tylko, jak zabiłaś tego potwora. – Ponieważ nie miałam już siły wymyślać kłamstw, postanowiłam postawić na szczerość.
– Nożem – powiedziałam i wyciągnęłam broń, kładąc ją na biurku. Chejron wziął ją w ręce i odwinął brudną szmatkę. – Wzięłam go ze zbrojowni. Może i jestem nierozważna, ale na pewno nie głupia. Nie ruszyłabym na łowy z samym łukiem.
Centaur rozpoznał nóż i spojrzał na mnie, wyraźnie zaniepokojony.
– Cassandro, jak go znalazłaś? Czemu wzięłaś akurat ten nóż? 
Nie rozumiałam pytań Chejrona, zaskoczyło mnie też jego nagłe przejęcie.
– To był przypadek. – Wzruszyłam ramionami. – Co się stało? 
Chejron uniósł głowę w górę i wymamrotał, jakby przemawiając do niebios:
– To wcale nie jest zabawne. Ani trochę.
– Chejronie! – Centaur spojrzał na mnie nieco groźnie, więc zamilkłam. Rzucił nóż na biurko i oparł dłonie na blacie, świdrując cały czas mnie wzrokiem, jakbym to ja była winna jego wybuchowi mieszaniny złości i niepokoju.
– Czy wiesz, do czego ten nóż posłużył ponad dwa tysiące lat temu? – zapytał i nawet nie czekał, aż odpowiem. – Cassandro. Tym przeklętym nożem zamordowano twoją imienniczkę.



A żeby tradycji stało się zadość, rozdział znów pojawia się spóźniony ;). 
Dajcie znać, jeśli czytacie naszego bloga. To dla was, Czytelników, powstał, i chciałybyśmy, abyście wyrażali od czasu do czasu swoje zdanie na temat nowych rozdziałów. Pozdrawiam wszystkich, którzy to czytają i... do następnego wpisu!
Wasza Annie

2 komentarze:

  1. Jak zwykle, wspaniały, ale ja jestem fanką Omary i Freddiego wiec jeśli autorka tych rozdziałów to widzi, to proszę, rozwiń tę przyjaźń w miłość!

    OdpowiedzUsuń
  2. Koffam koffam koffam koffam koffam koffam koffam koffam wszystkie was trzy :-* :-* :-* :-* :-* :-* :-* :-* :-* :-* MOJE NAJLEPSZE HEROSKI

    OdpowiedzUsuń