środa, 31 grudnia 2014

Rozdział I.

Cassandra
O tym, jak obrażałam
metalowy drób

Mocno opalona brunetka podparta na łokciach spoglądała na mnie z wyraźnym znudzeniem. Moje odbicie otaczało mnie ze wszystkich stron. Siedziałam obok mamy i przyglądałam się mojej siostrze, przymierzającej kolejne białe suknie. Za dwa miesiące wychodziła za mąż, a my już czwartą godzinę spędzałyśmy na wyborze jej stroju. Najgorsze było to, że po niej miała być moja kolej, ponieważ wybrała mnie na swoją jedyną druhnę.
Nigdy nie miałam pojęcia, co płeć piękną tak fascynowało w tonach szyfonu. Zarówno moja mama i siostra wyczekiwały z ekscytacją dnia ślubu, a ja modliłam się, żeby nie nadszedł. Nienawidziłam oficjalnych przyjęć, a fakt, że musiałam na nie się stawić, przyprawiał mnie o ból brzucha.
Polly zawsze była wybredna, ale teraz przechodziła samą siebie. W tej sukni wyglądała grubo, tamta była zbyt mało biała, ta miała na sobie za dużo błyskotek. Jak dla mnie, co druga wyglądała tak samo. Gdyby tylko co chwila nie pytała mnie o zdanie za każdym razem. Modliłam się w duchu o cud, żebyśmy mogły wreszcie wyjść. 
W końcu, kiedy prawie już spałam, Polly zdecydowała się na biała suknię spiętą w talii i luźno puszczoną w dół aż do ziemi, na ramiączkach cienkich jak nitki spaghetti. Przy dekolcie przystrojona była małymi diamencikami, wyglądającymi jak krople rosy. Na połyskującą satynę Polly planowała doszyć kilka warstw tafty, żeby dół wyglądał bardziej zdobnie. 
– Cassie – powiedziała, kiedy wróciła z naręczem sukni – przymierz je.
– Nie mogłam sama nic wybrać? – zapytałam z jękiem, niezbyt optymistycznie patrząc na różowe kiecki. Polly zignorowała mnie i wepchnęła niemal brutalnie do kabiny przebieralni.
Żadna sukienka mi się nie podobała. Albo były niewygodne, albo wyglądałam jak dziesięciolatka, albo były zwyczajnie brzydkie. 
– Nie chcę wyglądać jak dziecko! – warknęłam naburmuszona, kiedy Polly przyniosła mi następne sukienki.
– Jesteś dzieckiem. Masz dopiero czternaście lat.
– Za nieco ponad tydzień skończę piętnaście! A to, że ty byłaś dzieckiem w moim wieku, nie znaczy, że ja nim jestem.
– Skoro jesteś taka mądra, idź wybierz sobie coś sama – syknęła Polly i wyprowadziła mnie do drugiej części sklepu. – Pamiętaj tylko, że to mój ślub i musisz iść na kompromis. Nie chcę mieć druhny ubranej jak... jak...
– Ja? – zapytałam ironicznie, przemierzając sklep. 
– Dokładnie.
Po półgodzinnej dyskusji z Polly wywalczyłam kremową sukienkę do kolan z bawełny, wygodną i lekką. Miała rękaw do łokcia i niezbyt duży dekolt, więc czułam się w niej komfortowo. Mogłyśmy – wreszcie – opuścić centrum handlowe.
Przymiarki mnie wymęczyły, więc kiedy tylko przechodziłyśmy obok budki z jedzeniem, a zapachy smażących się frytek uderzyły mi do głowy, poczułam, jaka byłam głodna. Usiadłyśmy przy jednym z krzywych stolików, a Polly poszła coś zamówić.
Bar nie był specjalnie popularny. Prócz nas kilka metrów dalej siedział opasły facet, jedzący puszkę po napoju gazowanym. Przetarłam oczy, obwiniając zmęczenie, ale gdy kilka razy zamrugałam, mężczyzna wciąż jadł metalową puszkę, a chwilę później zabrał się za pojedynczy kwiatek w wazonie. Najdziwniejsze było jednak to, że cały czas ostentacyjnie się na mnie patrzył. 
– Mamo – zaczęłam szeptem, nie spuszczając oczu z podejrzanego klienta – tamten typek właśnie zjadł puszkę. Teraz zżera kwiaty.
Kobieta powędrowała za moim wzrokiem, a potem z troską wymalowaną na twarzy zapytała, czy na pewno dobrze się czuję i czy nie chce mi się pić. Od kiedy za dzieciaka zemdlałam z odwodnienia, bo nic nie wypiłam przez cały dzień, mama nadmiernie się o mnie martwiła. W ogóle była histeryczką, jeśli chodziło o mnie. Nie mogłam przebywać poza domem po zachodzie słońca, nie miałam komórki, bo z jakichś nieznanych mi powodów nie wolno mi było jej używać... a w wakacje zwykle wyjeżdżałam do starszej ciotki na wieś. W rzeczywistości nie byłam z nią spokrewniona – ot, mama narzeczonego Polly. 
Może powinnam wyjaśnić: Polly, piękna dziewiętnastolatka, o wiele młodsza siostra mojej mamy, ale mieszkająca z nami. Teorytycznie była moją ciocią, ale nie robiło mi to różnicy – mówiłam do niej "siostro", czegokolwiek nie powiedziałoby nasze drzewo genealogiczne. Właściwie bliżej jej było wiekiem do mnie, niż do mamy.
Mężczyzna właśnie wychodził, ale zatrzymał się obok naszego stolika. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi. Czego ten przeklęty facet chciał?
– Przepraszam – odezwał się do mamy z uśmiechem. – Myślę, że może się to pani przydać.
Między zębami utwił mu kawałek metalu. Kusiło mnie, żeby się odezwać, ale byłam tak zaskoczona, gdy położył prostą wizytówkę na serwetce, że zabrakło mi języka w buzi. Gapiłam się tylko z oczami jak spodki, jak odchodzi, po drodze wyciągając z kieszeni krążki połyskujące złotem, za duże, żeby były naszą walutą. Z daleka zdawało mi się, że były wielkości nakrętki od słoika z koncentratem pomidorowym. Facet dziwnie kuśtykał, jakby skręcił obie nogi w kostkach.
Chwilę później doszłam do siebie i zwróciłam z powrotem ku mamie, której twarz zastygła w wyrazie strachu. W dłoni trzymała wizytówkę. Miałam wrażenie, że jej przerażona mina była tylko przywidzeniem, bo ułamek sekundy potem wyglądała już normalnie, schowała karteczkę do torebki i wzięła od Polly plastikową tackę z kebabem.
Od tego dziwnego wydarzenia cały czas miałam wrażenie, że jestem obserwowana. Ciągle zdawało mi się, że czyjeś oczy śledzą każdy mój ruch, ale gdy tylko się odwracałam, nikogo nie dostrzegałam. Czułam się dziwnie, a to uczucie jeszcze bardziej przybrało na sile, gdy wyszłyśmy z centrum handlowego. 
Po drugiej stronie ulicy zobaczyłam faceta, tego samego, który dał mamie jakąś wizytówkę. Prawie nie dał po sobie znać, że mnie zauważył – dalej rozmawiał w budce telefonicznej. Odwróciłam szybko wzrok i włączyłam się do rozmowy na temat koloru lukru na torcie weselnym.
Ostatnio wszystkie dyskusje w moim domu dotyczyły ślubu Polly, co zaczynało mnie irytować. W końcu, ile można? Siostra mamy nieprzeciętnie szybko wychodziła za mąż, ale nie wiedziałam, dlaczego. Zawsze odpowiadała, że jest zwyczajnie zakochana i Fred to "ten jedyny", ale pewnej nocy podsłuchałam jej rozmowę z kuzynką. Polly była zdania, że w domu przyda się mężczyzna, bo mama musi wszystko robić sama, a po tym, co zgotowało jej życie, nie wpuści bez ślubu jej chłopaka do domu. Mama za bardzo boi się, że stanie się to samo, co przytrafiło się jej kiedyś.
Nie każda kobieta miała w życiu takiego pecha, jak moja mama. Trafiła na drania, pokochała na zabój bez wzajemności. Przecież nie zostawia się kogoś, kogo się kocha, prawda? Wiedziałam, że mój ojciec nie był świętoszkiem. Mógł zostać z mamą chociaż przez wzgląd na to, że była ze mną w ciąży, ale nie. Zachował się jak zwykły tchórz. 
Postanowiłyśmy nie brać taksówki, ale się przejść – do domu miałyśmy jakieś czterdzieści minut drogi pieszo. Co chwila odwracałam się, bo prześladowała mnie myśl, że jestem śledzona. Tysiące słów obijało mi się o czaszkę, ale potrafiłam odczytać tylko jedno z nich: "uciekaj". Zaczynałam się obawiać, że zwariowałam, kiedy znowu go zobaczyłam. To był tylko ułamek sekundy, ale od razu poznałam tego mężczyznę z baru. Miał charakterystyczną czapkę z daszkiem i jaskrawopomarańczową koszulkę, więc nawet z daleka byłam pewna, że to on.
Gdy po raz setny się odwróciłam, spostrzegłam go kilkanaście metrów za nami. Szedł tuż przy ścianie, a gdy napotkał moje spojrzenie, uskoczył w jakiś próg. Tym razem jadł kolejną puszkę. 
Niesłychanie dziwna osoba. Nie dość, że wiecznie głodna, to jeszcze gustuje w aluminium.
Krew szumiała mi w uszach z nadmiaru adrenaliny. Czego ten facet mógł chcieć? Postanowiłam, że z dbałości o własne nerwy nie będę więcej sprawdzać, czy za nami idzie, a w trosce o mamę nie powiem jej, że ktoś nas śledzi. Potrafiłam szybko ją uspokoić, ale równie łatwo wpędzić w histerię.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wejściu do mieszkania, było zerknięcie przez okno. Tym razem, gdy spostrzegłam śnieżnobiałą czapeczkę pod kamienicą, wpadłam niemal we wściekłość. Ze złością cisnęłam torebką na stół i poszłam do swojego pokoju.
Mieszkanie, w którym mieszkałyśmy, było naprawdę małe. We trzy było nam odrobinę ciasno. Były tu tylko trzy pokoje – mój, Polly i salon, w którym spała mama, duża kuchnia połączona z jadalnią, łazienka i wąski, krótki korytarz. Panował tu porządek, ale tylko względny, bo żaden przedmiot nie będący meblem nie miał swojego stałego miejsca. Moje sztalugi, nuty, zeszyty zapisane od deski do deski wierszami, pojedyncze kartki ze starych tomików poezji, które się rozleciały, a także mnóstwo podręczników mamy o pierwszej pomocy, zielarstwie i pielęgniarstwie. 
Mama pracowała w szpitalu na pół etatu, a czasem grywała na pianinie w restauracji Freda, narzeczonego Polly. Uwielbiała robić obie te rzeczy, była prawdziwą artystką – zarówno jako pielęgniarka i jako muzyk. Grała tylko po amatorsku, nieco gorzej niż ja, może dlatego, że miałam więcej czasu, by ćwiczyć. 
Zdenerwowałam się, gdy zobaczyłam mężczyznę pod naszym domem, ale to był ledwie początek.
Rzuciłam się na łóżko w swoim pokoju i założyłam słuchawki. Usłyszałam dzwonek do drzwi i kroki znaczące, że mama poszła otworzyć. Domyślałam się, że to akwizytorzy, od których latem nie mogłyśmy się opędzić. Moje podejrzenia legły w gruzach, gdy przesłuchałam całą płytę, a odtwarzacz się wyłączył. Dopiero wtedy usłyszałam odgłosy rozmowy.
Na palcach wyszłam na korytarz i przylgnęłam do drzwi prowadzących do kuchni, z której dało się słyszeć dwa głosy.
– ...co mogę zrobić? – W głosie mamy usłyszałam zmartwienie.
– Wie pani dobrze, że jest tylko jedno wyjście dla niej bezpieczne.
– Bezpieczne?! – niemal wrzasnęła w odpowiedzi. – To na pewno nie jest bezpieczne! Musi być inny sposób.
– Problem w tym, że nie ma, niech pani wierzy. To najlepsze rozwiązanie. Jestem w ogóle ciekawy, jakim cudem ona żyje! Ja czułem ją z dobrego kilometra, a... 
– Niech pan nic nie mówi! Nie słyszał pan, że ściany mają uszy?
– Może i racja. Nazywanie rzeczy po imieniu może być niebezpieczne. – Nieznajomy ściszył głos. – Niech pani powie, jak udało się ją tak długo ukrywać? To może być pomocne dla... dla nas wszystkich.
– Skorzystałam z czyjejś pomocy.
– W dzisiejszych czasach za pomoc należy płacić. Ma pani czym?
– W tej chwili to bez znaczenia, Cassandra jest dla mnie najważniejsza. Poza tym, to nie pańska sprawa. 
Gdy rozpoznałam swoje imię, cała się spięłam. Ta rozmowa była co najmniej dziwna, pełna niedomówień i przemilczanych słów. Nie lubiłam być nieuczciwa wobec mamy, ale musiałam posłuchać do końca. Za bardzo ciekawiło mnie, kim był nieznajomy i co było tematem dyskusji. Co miało być takie niebezpieczne? Czemu byłam ukrywana przez mamę? Wyrzuty sumienia nie męczyły mnie aż tak, jak zwykle, bo tym razem miałam prawo wiedzieć. W końcu chodziło o mnie.
– Dobrze – odezwał się w końcu obcy z ciężkim westchnieniem. – Skoro nie mogę pani przekonać... ale w razie, gdyby było gorzej, a czuję, że tak będzie, wie pani, gdzie szukać pomocy.
Na dźwięk odsuwanego krzesła na palcach odbiegłam od drzwi, ale w drodze do pokoju zrzuciłam parasol. Przeklnęłam w duchu swoją niezdarność i zatrzymałam się, nasłuchując. W kuchni zapadła cisza. Niespodziewanie wyjrzała z niej mama z wściekłą miną. No to miałam przechlapane.
– Cassandro. – Mama zawsze zwracała się do mnie moim pełnym imieniem. – Podsłuchiwałaś.
Uniosłam dumnie głowę.
– I co z tego? I tak nic nie zrozumiałam z tej rozmowy.
Miałam właśnie bezczelnie udać się do swojego pokoju, gdy zobaczyłam rozmówcę mamy. Był to ten sam mężczyzna, którego spotkałyśmy w barze, który śledził nas od tamtego momentu. Zatkało mnie zupełnie. Jaką miał czelość tu przychodzić? 
Otworzyłam szeroko usta ze zdziwienia i zatrzymałam w połowie drogi. Mężczyzna uśmiechnął się, wyciągając w moim kierunku dłoń.
– Witaj, Cassandro. Nazywam się Millet Fertile. 
Uścisnęłam rękę Milletowi, ale zrobiłam to zupełnie nieświadomie i automatycznie. Zaraz potem cofnęłam się do tyłu.
– Niech pan lepiej wyjdzie. Sprowadzi pan na nas kłopoty – powiedziała mama nieprzyjemnym tonem. Pan Fertile zachowywał się, jakby tego nie usłyszał. 
– Myślę, że mama powinna ci wyjaśnić, o co chodziło...
– Proszę natychmiast opuścić mieszkanie! – krzyknęła i niemal wypchnęła pana Fertile za drzwi. Wtedy coś zaskrobało w szybę okna. Na przeraźliwy dźwięk wszyscy zamarliśmy na ułamek sekundy w miejscu, a potem popędziliśmy do kuchni, by zobaczyć, co się stało.
Nie spodziewałam się tego, co ujrzałam. Udało mi się dostrzec wielkie skrzydło, a kiedy mama i Fertile wbiegli do kuchni, po zwierzęciu nie było śladu. Zostały jedynie trzy długie, głębokie zadrapania na szkle, dziwnie poszarpane na brzegach.
– Niemożliwe, żeby to był ptak – odezwałam się do siebie.
– To był ptak, ale nie chcesz wiedzieć, jaki. Widziała pani? Cassandra musi wyjechać na obóz. Nie jest pani w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. – Fertile usiadł na stołku i przesunął w stronę mamy białą, prostą wizytówkę. – Wystarczy jedno słowo, a pomogę. 
– To wszystko pana wina! Jeszcze żaden... jeszcze nic nas nie znalazło! Niech pan natychmiast wyjdzie, albo zadzwonię na policję! – odparła z wrzaskiem mama.
– Pani Turner, proszę myśleć racjonalnie. Za moment przyleci tu chmara niezbyt przyjaznego ptactwa, które może wszystko rozerwać na strzępy. Jak pani ma zamiar ocalić Cassandrę? Nawet jeśli wyjdę, one przylecą tutaj. Czują ją. Przez te wszystkie lata mogła mieć pani szczęście, ale to trwa już za długo. Kuszenie losu. Nie upilnuje pani piętnastolatki. Cassandra musi nauczyć się... samodzielności.
Samodzielności? Chciało mi się śmiać na te słowa. Jeśli bym chciała, mogłabym równie dobrze mieszkać sama. Najczęściej to ja gotowałam, chociaż moje obiady były ledwie zjadliwe – mama i Polly były wiecznie zajęte. Wczoraj zaczęły się wakacje, więc miałam jeszcze więcej wolnego czasu do zagospodarowania, dlatego przejęłam prawie wszystkie obowiązki w domu.
Mama opadła na stołek i wycieńczona oparła głowę o ścianę.
– Już sama nie wiem, co robić. To decyzja Cassandry. 
– Zupełnie się zgadzam, to moja decyzja. O co chodzi? – zapytałam, ciesząc się, że ktoś zaczął mnie traktować poważnie.
– Skarbie, chciałabyś jechać na obóz letni? 
Trywialność pytania mamy mnie rozbawiła. A więc o to chodziło? Tyle wrzasków o moje wakacje. To było aż dziwne, ale zaśmiałam się cicho.
– Idę się spakować – powiedziałam ze słoneczną wizją w głowie. Lato zapowiadało się dość ciekawie.
Nigdy nie jeździłam na drogie wycieczki czy kolonie, o obozach nie wspominając. Nie miałyśmy na to pieniędzy. Zastanawiała mnie ta zmiana, ale byłam na tyle szczęśliwa, że udało mi się wypchnąć wątpliwości z głowy.
Kiedy tylko spakowałam do torby bieliznę i trochę ubrań, usłyszałam trzask pękającego szkła dobiegający z kuchni. Zaraz potem histeryczny krzyk mamy sprawił, że podskoczyła mi adrenalina. Pobiegłam sprawdzić, co się stało, ale moje przeczucia nie były zbyt pozytywne.
To, co zobaczyłam, wcale mi się nie spodobało. Stado wielkich ptaków z metalowymi, długimi dziobami i pazurami wybiło okno, a Fertile okładał je... młotkiem do tłuczenia mięsa. Robił to ze wściekłym okrzykiem, a mama wtórowała mu z przerażeniem, rzucając w drób widelcami, nożami i wszystkim, co miała pod ręką. Najgorsze było to, że ptaki nic sobie nie robiły z tego wszystkiego, jakby ich pióra były również ze stali. 
– Ptaki ze Stymfalos! – ryknął Fertile. – Cassandro, schowaj się!
Na jego słowa mój mózg – pod wpływem adrenaliny działający na pełnych obrotach – zaczął się poważnie zastanawiać, czy te jakieś tam ptaki nie są mu znane. Zdawało mi się, że już słyszałam tą nazwę... ale to nie był czas na zastanawianie się, bo wpadłam na pomysł. 
Nerwowo nieomal wyrwałam szufladę i zaczęłam przeszukiwać jej wnętrze. Kiedy wyrzuciłam większość niepotrzebnych przedmiotów, znalazłam na dnie to, czego szukałam. Ponieważ miałyśmy kuchenkę gazową, często używałyśmy zapalniczek. Pobiegłam do łazienki i zabrałam cytrynowy odświeżacz powietrza. Gdybym miała czas, skleiłabym jedno z drugim taśmą klejącą, ale Fertile najwidoczniej szybko się męczył, więc nie mogłam na nikogo liczyć. Mama wyręczała się mną, gdy trzeba było zabić pająka, a Polly poszła do Freda.
Odepchnęłam mężczyznę, naciskając jednocześnie zapalniczkę i aerozol, teraz plujący ogniem. Strumień płomieni omiótł ptaszyska, ale chyba nie zrobił im większej krzywdy. Zauważyłam, że ich szare pióra osmaliły się. Niestety, na pieczone kurczaki nie miałam co liczyć. Mój drób odfrunął, ale czułam, że to jeszcze nie koniec.
Odwróciłam się od szyby z uniesioną brwią i ręką opartą na biodrze. Mamie i Milletowi Fertile niemal dosłownie opadły szczęki. Ironia wychodziła chyba ze mnie uszami.
– Cassandra, uciekaj! – Przedrzeźniałam ich, nie kryjąc złośliwego sarkazmu. – Metalowy drób chce nas zjeść!
Wtedy stało się coś, czego wcale się nie spodziewałam. Moje słowa nie były ani trochę miłe, jedynie ostre i może nawet prześmiewcze, więc nic dziwnego, że nie oczekiwałam takiej reakcji. Fertile nagle wybuchł donośnym śmiechem, a ja z mamą popatrzyłyśmy na siebie najpierw ze zdziwieniem, a potem z politowaniem. Mężczyzna musiał mieć naprawdę beznadziejne poczucie humoru, skoro rozbawiłam go do łez. Metalowy drób? Serio? 
Gdy wreszcie Millet Fertile przestał się śmiać, byłam już gotowa do drogi. Mama wycałowała mnie i jakieś pięćdziesiąt razy powiedziała, że jeśli mi się nie spodoba, w każdej chwili mogę wrócić do domu i będzie jak dawniej. Trzydzieści razy wspomniała, żebym unikała kłopotów i około dziesięciu, że będzie dobrze. Była zdrowo rozhuśtana emocjonalnie, ale teraz przesadzała. Mimo to robiłam dobrą minę i wysłuchiwałam jej kazań posłusznie, zastanawiając się, dlaczego tak się zachowuje. Co może mi grozić na obozie letnim? Dlaczego nie chciała mnie tam puścić? Pytania pozostały, przynajmniej na razie, bez odpowiedzi.
Miałam pojechać razem z Fertilem – z tego, co zrozumiałam, był tam opiekunem. O dziwo, nie miałam problemu, żeby mu zaufać, chociaż z reguły ciężko mi przychodzą nowe znajomości. Tylko jak tu nie wierzyć na słowo podstarzałemu mężczyźnie w odblaskowopomarańczowej koszulce, śnieżnobiałej czapce z daszkiem, wyglądającym dobroduszniej niż Święty Mikołaj z reklam Coca-Coli? Tym bardziej, jeśli ten facet je puszki po napojach gazowanych i ma tak beznadziejne poczucie humoru.
Opuściliśmy mieszkanie bardzo szybko, bo chcieliśmy zgubić metalowy drób. Nie było mowy, żeby mama dała radę stadzie rozszalałych ptaków, zwłaszcza TAKICH. Wierzyłam w nią, ale moja wiara miała swoje granice. 
Mama miała mi coś wyjaśnić, ale Fertile wyczuwał, że stymfalijskie ptaki są blisko, dlatego w drzwiach tylko pocałowała mnie w czubek głowy i poprosiła mężczyznę, by "opowiedział mi wszystko" w drodze. Mieliśmy przed sobą niekrótką podróż, bo obóz mieścił się gdzieś na Long Island, jak wynikało ze słów Milleta Fertile, a nasze mieszkanie było w samym sercu Brooklynu.
Jechaliśmy starym samochodem Fertile'a, trzeszczącym i głośno protestującym przy odpalaniu silnika. Auto wyglądało, jakby za moment miało się rozlecieć, poza tym tapicerka śmierdziała tytoniem, chociaż mężczyzna nie wyglądał na palacza. Na tylnym siedzeniu i w bagażniku było mnóstwo maleńkich sadzonek... truskawek. Miałam problem, żeby włożyć gdzieś swoją torbę, musiałam wziąć jedną skrzynkę z plastikowymi doniczkami na kolana. 
– Panie Fertile – zaczęłam nieśmiało, gdy wyjeżdżaliśmy z Brooklynu. – Po co panu te truskawki? 
– Obóz zarabia na ich sprzedaży. Możesz mówić, że widziałaś dużo, ale nasze pola uprawne... to jest dopiero coś – odparł z dumą w głosie. 
– Co to w ogóle za obóz? – zapytałam. Czułam się nieco dziwnie, bo jechałam z nieznajomym w miejsce, o którym nie miałam zielonego pojęcia. 
Fertile milczał przez dłuższą chwilę, a gdy już myślałam, że nie odpowie na moje pytanie, westchnął ciężko.
– Chciałbym ci powiedzieć, ale zdaje mi się, że na razie im mniej wiesz, tym lepiej. Jeśli byłbyś świadoma, kim jesteś, te ptaki znalazłyby nas o wiele łatwiej.  
– Proszę, niech pan powie cokolwiek.
Znowu moment ciszy.
– To ma duży związek z twoim ojcem.
To było coś naprawdę konkretnego. Niewiele wspólnego miałam z moim biologicznym tatą. Mama nie chciała o nim mówić, a ja nie pytałam, bo widziałam, że wspomnienia sprawiają jej ból. Wiedziałam tyle, że byli ze sobą bardzo krótko, byli młodzi. Ojciec odszedł, zanim się urodziłam. Mama mówiła, że nie mógł wrócić do nas z powodów rodzinnych. Kiedy byłam mała, wierzyłam jej słowom, ale szybko przestałam. Jakim trzeba być rodzicem, by nie wysłać kartki na Boże Narodzenie, nie zadzwonić w urodziny, nie dać żadnego znaku życia przez piętnaście lat? Kiedyś słyszałam, jak mama cicho płakała w nocy. Nie dziwiłam się, nie miała w nikim wsparcia, myślałam, że to z bezsilności. Później zrozumiałam, że ona wciąż go kocha i zwyczajnie tęskni.
Starałam się o nim nie myśleć. Nie znałam nawet jego imienia, a wszystko po to, żeby wymazać go z pamięci. Nie chciałam pamiętać kogoś, kto tak zranił mamę, kto tak zranił mnie, chociaż nie miałam okazji go poznać. Zawsze czułam w życiu pustkę. Miałam mamę i Polly, ale brakowało mi ojca. A teraz jechałam na letni obóz i trafiłam na jego ślad. 
Zza brudnej szyby nie było widać zbyt wiele świata, dlatego wpatrywałam się w swoje odbicie. Miałam ciemnoczekoladowe oczy i niemal czarne włosy, krzywo obcięte, sięgające mi ramion. To, że zawsze byłam mocno opalona potęgowało wrażenie, jakbym nie była miejscowa, jakbym przyjechała z gorących Indii albo innego dalekiego kraju. 
Gdy znaleźliśmy się na Long Island, Fertile zaczął mówić.
– Cassandro, czy miałaś kiedyś wrażenie, że jesteś nieco inna niż pozostali?
Nieco inna? Wyróżniałam się spośród rówieśników niemal pod każdym względem. Miałam stwierdzone ADHD, widziałam dziwne rzeczy, wyglądałam odrobinę inaczej, przyciągałam straszne stworzenia. Do tego grałam na pianinie i śpiewałam tak, że ptaki za oknem milkły. O tak, zdecydowanie byłam nieco inna.
Chociaż nie odpowiedziałam, mężczyzna ciągnął dalej.
– Na lekcjach na pewno mnóstwo razy przytaczaliście mitologię grecką, historie bohaterów, potworów i bogów. Masz z tym więcej wspólnego, niż ci się wydaje. 
Zaczęłam się bać. A może to jakiś psychopata w średnim wieku?
– Te mity... Wszystkie są prawdziwe.  
Na moment w samochodzie zapadła martwa cisza, a ułamek sekundy później wybuchnęłam śmiechem tak donośnym, że wszyscy mieszkańcy Nowego Jorku musieli mnie usłyszeć. Gdy zobaczyłam poważną minę Fertile'a, przestałam się śmiać i trochę się przestraszyłam. Wyraz jego twarzy mówił, że on nie żartuje. 
– Światem zawsze rządzi Cywilizacja Zachodu. Ponad dwa tysiące lat temu była w Grecji, więc tam byli Olimpijczycy. Teraz jest tutaj, w Ameryce, i bogowie też tutaj są.
Nie wiedziałam, co o tym myśleć. To mogła być prawda... ale nie. Potrzebowałam dowodu.
– Niech pan udowodni – powiedziałam ochryple.
Fertile westchnął, a potem zdjął czapkę z głowy. Spomiędzy czarnej czupryny, nieco zbyt gęstej jak na faceta w średnim wieku, wystawały dwa niewielkie rogi.
– Jestem satyrem. 
Krzyknęłam cicho i przyłożyłam dłoń do ust w totalnym zaskoczeniu.
– To prawda – wymamrotałam. – Ale w takim razie jest pan w połowie... w połowie kozłem. 
Fertile uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi.
– Czyli coś pamiętasz! Świetnie, bo to nie koniec. Jak wiesz, bogowie czasem zakochiwali się w śmiertelnikach i mieli z nimi dzieci. 
Niemożliwe, pomyślałam. 
– Dzisiaj dzieje się tak samo. A my jedziemy teraz na Obóz Herosów, Cassandro. Jedyne bezpieczne miejsce dla takich jak ty – powiedział mężczyzna, a ja domyśliłam się reszty.
– Dla półbogów – dokończyłam grobowym tonem.
Wszystko stało się jasne w jednej chwili. Dlaczego nie znałam ojca, dlaczego zawsze czułam się inna niż pozostali. Czemu czasem widziałam dziwne rzeczy, choć nikt inny ich nie dostrzegał. Chociaż otrzymałam tyle odpowiedzi na pytania, które nurtowały mnie przez całe życie, do mojej głowy przyszły dziesiątki następnych. Nie czekałam na nic, tylko zadałam pierwsze z nich Fertile'owi.
– Dlaczego inni ludzie nie zobaczyli tych ptaków?
– Śmiertelnicy są ślepi – odparł pogardliwie. – Kiedy dzieje się coś dziwnego, Mgła zasłania im wzrok. Chociaż niektórzy, jak twoja matka, potrafią patrzeć. 
Nie zrozumiałam do końca odpowiedzi, ale pytałam dalej.
– Kim jest mój ojciec? – To była chyba najważniejsza dla mnie kwestia. Zastanawiałam się, ale byłam tak podekscytowana i jednocześnie zdziwiona, że żadne mitologiczne imiona nie przychodziły mi do głowy.
– Na Zeusa! – wrzasnął wściekle Fertile, uderzył dłonią o kierownicę, a w oddali zagrzmiało, chociaż wcale nie zbierało się na burzę. – Znowu to samo! Nie mam pojęcia. Zapomniałem zapytać twojej matki.
Właśnie w takich chwilach najbardziej doskwierał mi brak telefonu komórkowego. 
Kiedy byliśmy niedaleko Obozu Herosów, z oddali widziałam już wzgórze, za którym miał się on znajdować, usłyszeliśmy przenikliwe wycie. Fertile zaklął po starogrecku i docisnął gaz, ale auto zajęczało w proteście, zadygotało, a silnik zgasł. Mężczyzna zdenerwował się i krzyknął: "wiejemy!".
Nie wiedziałam, co się stało, dopóki nie wysiadłam i nie zobaczyłam w oddali całego stada ptaków ze Stymfalos. Fertile pociągnął mnie w kierunku wzgórza, ale nie mieliśmy szans zdążyć, przynajmniej nie ja. Widziałam, że on, gdybym mu na to pozwoliła, pobiegłby szybciej niż nie jeden kozioł. 
Bieg był morderczy. Pędziłam za Fertilem, a on wlókł mnie nerwowo za rękę i nie pozwalał zwolnić. Gdy znaleźliśmy się na szczycie wzgórza, padałam z nóg. Fertile mocniej szarpnął, a ja się przewróciłam i zaryłam kolanami w ziemię.
– Nie dam rady. – Widziałam już farmę, ale dzieliła nas od niej dobra mila. Pola truskawek czerwieniły się w słońcu. – Proszę uciekać. Zdąży pan, one chcą mnie.
– Chyba sobie żartujesz. Wstawaj, dziewczyno! – wydarł się na mnie Fertile i niemal podniósł z ziemi. Nie podejrzewałam go o tyle siły, ale nie mogłam uwolnić nadgarstka z jego uścisku, więc musiałam biec. Plusem było to, że teren był równy, a nawet lekko opadał w dół – byliśmy na rozległym, płaskim szczycie wzgórza. 
– Widzisz tamto drzewo? – krzyknął, ciężko dysząc. Wskazywał dłonią wielką sosnę, rosnącą w połowie drogi do dużego budynku, który zdawał mi się naszym celem. – Dobiegniemy do niej, to będziemy bezpieczni!
W tym samym momencie coś wbiło szpony w moją kurtkę i uniosło w górę na dobre trzy metry. Dopadły nas ptaki. Rozpaczliwie krzyknęłam, tak głośno, że aż rozbolało mnie gardło, a stwór niespodziewanie mnie puścił i odleciał z jękiem. Spadłam na ziemię i rozbiłam kolana, a potwór, uciekając, rozdarł mi swoimi stalowymi szponami skórę na plecach. Tyle bodźców docierało do mnie na raz, że nie miałam czasu na myślenie o bólu. Krew szumiała mi w uszach, czułam, jak podskoczyła mi adrenalina. Przypomniało mi się coś, co mogło pomóc mi przeżyć. W mojej głowie miałam już gotowy plan.
Fertile podbiegł do mnie i podniósł na nogi, zaczęliśmy pędzić sprintem w kierunku drzewa. Podczas upadku musiałam poważnie uszkodzić lewą nogę, bo kulałam. Mężczyzna popchnął mnie na ziemię, chroniąc przed ostrymi jak brzytwa pazurami i zdzielił drewnianą pałką następne ptaszysko po głowie, wydając z siebie jednocześnie bojowy okrzyk. Ptak się poddał, ale nie z powodu maczugi, którą Fertile musiał wyciągnąć z samochodu, gdy zaczęliśmy uciekać. 
Gdy byłam mała, mama czytała mi mitologię grecką przed snem. Lubiłam opowieści o bohaterach i smokach, a szczególnie o Heraklesie. Znałam historie o nim na pamięć. Wśród jego przygód było też coś o ptakach ze Stymfalos. Pamiętałam, że heros znalazł ich jedyny słaby punkt, czyli nadwrażliwy słuch, który wykorzystał przeciw nim. Bardzo łatwo było je ogłuszyć.
Nie mieliśmy czasu, żebym przypominała Fertile'owi o tak ważnym fakcie, dlatego zrobiłam pierwsze, co przyszło mi do głowy. Wstałam i pobiegłam przed siebie, ratowana przez satyra przed drobiem ze stali, jednocześnie krzycząc jak opętana, co przyszło mi do głowy.
– METALOWY DRÓB PRÓBUJE MNIE DOPAŚĆ! KICI, KICI, KURCZAKI! ZJEM WAS DZISIAJ NA OBIAD! TAK, UCIEKAJCIE GDZIE PIEPRZ ROŚNIE, TCHÓRZLIWE, GŁUPIE KURCZAKI! FERTILE, DRZYJ SIĘ! TO PTAKI ZE STYMFALOS, NAJDURNIEJSZE PTAKI POD SŁOŃCEM!
Nie wiedziałam, jak bardzo te stwory są inteligentne, ale najwyraźniej rozumiały moje obraźliwe wyzwiska, bo jeszcze bardziej się rozwścieczyły. Jeden o mało nie oderwał mi ręki pazurami, ale Fertile, który zrozumiał, o co mi chodzi, z okrzykiem zaatakował go drewnianą maczugą. Nie zorientowałam się, jak wolno biegniemy przez krzyki i opędzanie się od ptaków. Moja strategia jednak działała, bo maszkary trzymały się na dystans. Byliśmy już kilka metrów od olbrzymiej sosny, gdy jeden z potworów porwał mnie w górę. Kopałam i wrzeszczałam, a on wbił pazury w moje poharatane plecy i podartą kurtkę. Darłam się z bólu, a gdy byliśmy już tak wysoko, że mogłabym dotknąć czubka drzewa, udało mi się z okrzykiem wydłubać mu oko.
– TAK! JESZCZE ZAPAMIĘTACIE CASSANDRĘ TURNER, DURNE PTASZYSKA!
Najwidoczniej nie były one całe z metalu, bo ptak rozsypał się w pył, a całe stado odfrunęło. Wpadłam na sosnę i spuściłam się w dół, igły podrapały mi głęboko skórę, ale przynajmniej spadałam wolniej i nie połamałam sobie karku. Uderzyłam plecami o ziemię, upadek pozbawił mnie oddechu. Nie mogłam ani wciągnąć, ani wypuścić powietrza, więc zamiast krzyku bólu z moich ust wydobyło się tylko ciche westchnienie. Słyszałam jak spod wody krzyk Fertile'a wołającego o pomoc, a potem czyjeś donośne kroki. Ktoś podbiegł, zatrzymał się przy mnie i delikatnie wziął na ręce. Zobaczyłam najbardziej błękitne oczy na świecie, dwa skrawki nieba pochylające się nade mną i cichy szept, ale tak wyraźny, jakby rozbrzmiewał w mojej głowie. 
– Jesteś bezpieczna.
Zaraz potem chyba straciłam przytomność, ale we śnie wciąż słyszałam ten głos. Jesteś bezpieczna.
Dotarłam do Obozu. Udało się.



Annie Lynch

W związku z tym, że mamy dziś Sylwester, chciałabym życzyć wszystkim w imieniu moim oraz moich współblogerek-przyjaciołek Półboskiego Nowego Roku 2015! Niech upłynie wam w szczęściu i będzie obfity w przygody, a dzisiejszy wieczór jak najprzyjemniejszy. Do zobaczenia w 2015 ;).

4 komentarze:

  1. O ja!!! :3 Kocham! Nie mogę się doczekać następnego rozdziału!!!! ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, miło słyszeć, że Komuś się podoba :) pozdrawiam w imieniu całej ekipy
      Annie

      Usuń
  2. Kocham kocham kocham wasz wszystkie trzy :-* wsza najwierniejsza fanka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sory za błędy w pisowni pisane na szybko

      Usuń