środa, 21 stycznia 2015

Rozdział IV.

Cassandra

Senne zagadki


Gdy się obudziłam, znajdowałam się w dziwnym pomieszczeniu, pełnym łóżek i pachnącym ziołami, ale nie wyglądającym jak szpital z prawdziwego zdarzenia. Czułam się, jakby moja głowa ważyła tonę, a żebra były połamane. Chciałam się odezwać, ale z mojego gardła wydobył się tylko ciężki wydech. Gdy sięgnęłam po szklankę stojącą na stoliku obok, pieczenie skóry na plecach przypomniało mi, co się stało i gdzie jestem. Krzyknęłam z bólu, napiłam się wody i zaciskając zęby wylądowałam z powrotem na białej poduszce. Chyba nigdy jeszcze nie czułam się tak beznadziejnie.
Jakiś chłopak odchylił kotarę i podszedł do mnie. Był na oko w moim wieku, miał jasne włosy i oczy. Postawił kolejne naczynie na stoliku, dolał do niego kilka kropel z małej butelki i zamieszał. Tak przygotowany napój wyciągnął w moją stronę z uśmiechem, najpierw pomagając mi usiąść.
– Nazywam się Will, jestem z domku numer siedem. Pomogę ci. Proszę, wypij to, będziesz mogła mówić.
Może to nie było zbyt rozmyślne, pić coś, co przygotował nieznajomy, ale Will miał coś takiego w wyrazie twarzy, że od razu mu zaufałam. 
– Dziękuję – wychrypiałam. Jakiekolwiek lekarstwo było w buteleczce, momentalnie pozwoliło mi się odezwać, a w dodatku smakowało jak ciastka z czekoladą.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Mam na imię Cassandra, ale możesz mówić mi Cassie.
– Miło mi, Cassie. Możesz powiedzieć mi, co się stało? Millet... on przeważnie mdleje na widok krwi. Jeszcze się nie obudził – powiedział Will przepraszającym tonem.
– Kiedy byliśmy u podnóża wzgórza, dopadły nas ptaki ze Stymfalos. O mało nie rozdarły mnie żywcem, na szczęście Fertile mi pomógł. Kiedy dotarliśmy do sosny, jeden z nich porwał mnie w górę i wypuścił, gdy byliśmy na wysokości czubka drzewa – odparłam, na samo wspomnienie się wzdrygając. – W ogóle, która godzina? 
– Wpół do dziewiątej. Spałaś resztę przez dnia i całą noc – odparł Millet Fertile, który właśnie wyszedł zza kotary. – Ja też już się obudziłem. I wcale nie mdleję na widok krwi.
Popatrzyliśmy z Willem na siebie, powstrzymując się od śmiechu wywołanego wielce obrażonym tonem satyra.
 – Chejron chce cię zobaczyć – dodał Fertile po chwili, wyraźnie urażony naszymi minami.
Dostałam trochę ambrozji – boskiego posiłku, który mógł uleczyć moje rany, ale w nadmiarze nawet zabić. Naprawdę tu mi się podobało, przynajmniej dotychczasowo. W kilka sekund byłam już zupełnie sprawna, a w dodatku ktoś poszedł do porzuconego samochodu po sadzonki truskawek i przy okazji przyniósł też moją torbę, więc mogłam się przebrać. Fertile oprowadził mnie po Obozie Herosów.
Budynek, w którym byliśmy, nazywano Wielkim Domem. Dolina była naprawdę wielka, niemożliwym było ogarnąć ją całą wzrokiem. Około jedną czwartą zajmował nieduży las. W samym sercu Obozu stało dwadzieścia domków, każdy poświęcony innemu bogu, żaden nie przypominający w niczym drugiego. Ustawione były w kształt podkowy. U podstawy stały domki numer jeden i dwa, Zeusa i Hery.
– Nieparzyste po lewej, parzyste po prawej – powiedział Fertile. – Łatwo zapamiętać.
Wszystkie budynki mieszkalne zajmowały teren większy od boiska do piłki nożnej, a na środku "osiedla" znajdowały się przypadkowo porozrzucane kosze do koszykówki, fontanny i posągi. Dopóki nie zostanie ustalone, kto jest moim ojcem, miałam mieszkać w domku Hermesa. Kiedyś często zdarzało się, że na Obóz trafiali nieokreśleni – tak mówiono tu na tych, którzy nie wiedzą, czyimi są dziećmi. Teraz już tak nie było, i chyba dlatego mój przypadek był tak dziwny.
Fertile próbował mnie pocieszyć i powiedział, że pewnie dzisiaj zostanę uznana. Czułam w głębi duszy, że tak nie będzie, chociaż nie wiem, co kazało mi tak myśleć. 
Budynek numer jedenaście najbardziej przypominał letni domek, w którym spędza się wakacje. Farba odchodziła od drewnianych belek na małym tarasie, a mosiężna tabliczka z wygrawerowanym kaduceuszem była wytarta i zabrudzona. Jak gdyby nigdy nic weszłam do środka i postawiłam swoją torbę na jednym z łóżek, wyglądającym na wolne. W środku na moment zapadła cisza, a ja bez słowa wyszłam, starając się unikać spojrzeń. Nie lubiłam być w centrum uwagi. 
Gdy Fertile pokazywał mi boisko do siatkówki przypomniało mi się, że Hermes jest nie tylko bogiem kupców i podróżników, ale też złodziei. Pozostawienie rzeczy bez opieki nie było chyba zbyt dobrym wyborem.
Fertile powiedział, że Chejron w południe zaczyna trening łucznictwa, więc pewnie jest już na strzelnicy. Rzeczywiście, gdy byliśmy niedaleko tarcz strzelniczych, w oddali zobaczyłam mężczyznę jadącego galopem na koniu. Rzecz w tym, że gdy się zbliżył, nie wyglądał na człowieka, przynajmniej nie w całości. I wtedy przypomniał mi się fragment mitu o Chejronie, centaurze, który był słynnym starożytnym nauczycielem.
Dziwny był fakt, że Chejron miał już ponad dwa tysiące lat, ale po tym, czego wczoraj się dowiedziałam, nie zdziwiło mnie to zanadto. Bardziej zaskoczyło mnie, że był on od pasa w dół białym koniem.
– Dzień dobry – powiedział, gdy przygalopował do nas. Miał ubraną tweedową marynarkę, a jego ciemna broda i włosy były zmierzchwione od biegu, co tworzyło razem niecodzienne połączenie. – Nazywam się Chejron i jestem nauczycielem na Obozie. Cassandra, tak?
– Tak, nazywam się Cassie Turner – potwierdziłam.
– W imieniu pana D. pragnę serdecznie cię powitać w Obozie Herosów. Dyrektor ma ważne sprawy do załatwienia na Olimpie... ale nieważne. Rozumiem, że Millet wszystko ci wyjaśnił, tak?
Kiwnęłam głową.
– Wiem, że to wszystko może wydawać ci się dziwne i obce...
Powiedział facet, który jest w połowie koniem, pomyślałam i dodałam na głos:
– Panie Chejronie, proszę naprawdę się nie przejmować. Nie powiem, żeby było mi łatwo, ale pamiętam, że jestem tu z własnej woli.
– Cieszę się, że tak łatwo przychodzi ci ta zmiana. Mało jest osób, które uwierzyły od razu. Chciałem z tobą porozmawiać, bo zaniepokoiły mnie dwie rzeczy. – Chejron gestem zachęcił mnie i Fertile'a, żebyśmy usiedli na składanych, turystycznych kszesełkach. – Po pierwsze, to niespotykane, że twojej matce udało się tak długo chronić cię przed światem i trzymać w niewiedzy. Przeważnie herosi trafiają do nas około jedenastego, dwunastego roku życia. 
– Przykro mi, ale nie wiem, jak mojej mamie się to udało – odparłam.
– Nie liczyłem, że wiesz. Pewnie twoja mama nadmiernie cię kontrolowała, wszystko miałaś zakazane... było tak, prawda? Teraz już rozumiesz, dlaczego. Twoja mama cię chroniła.
W myślach przeprosiłam matkę za te niewypowiedziane lub wypowiedziane pod jej adresem obelgi w chwilach, gdy wściekałam się za jej bezsensowne zasady.
– Po drugie – kontynuował Chejron – od prawie dwóch lat nie mieliśmy problemu z przydzieleniem kogoś do domku. Wątpię, żeby bogowie złamali złożoną obietnicę. Podejrzewam, że stało się coś złego i dlatego proszę, nie przejmuj się, że nie wiesz, kto jest twoim ojcem. Obiecuję, że dowiesz się niedługo. 
Kiwnęłam głową, nie widząc potrzeby odzywania się. Nie czułam się urażona, przynajmniej nie bardziej, niż przez ostatnie piętnaście lat. To, że nie mam ojca było dla mnie czymś codziennym. Byłam jedynie nieco poirytowana, bo kiedy dowiedziałam się, że mój tato jednak żyje, liczyłam, iż chociaż dowiem się, kim jest. Nawet kiedy trafiłam tutaj, on się do mnie nie przyznaje. 
– Cassandro, pozwolisz? Chciałbym porozmawiać z Milletem w cztery oczy. Możesz wziąć łuk i poćwiczyć.
Nie widząc lepszych perspektyw, skorzystałam z propozycji Chejrona. Na podłużnym, drewnianym stole leżały rozmaite łuki, a na kilku wieszakach rozwieszono pełne strzał kołczany. Nie znałam się na łucznictwie, ba, nigdy nie miałam łuku w dłoni, ale postanowiłam spróbować. 
Po uważniejszym przyjrzeniu się zobaczyłam, że po lewej jest broń dla lewo-, a po prawej dla praworęcznych. Od razu stanęłam przy lewym rogu stołu i obejrzałam łuki. Każdy był zupełnie inny, miały różne rozmiary, niektóre były metalowe, drewniane, zdobione lub proste, albo nawet wyposażone w jakieś dodatkowe funkcje. Pewnie jakiś zapaleniec byłby wniebowzięty. Wybrałam ten, który mi się spodobał – duży, ale nie największy, może sięgający mi od ziemi na wysokość bioder. Był z ciemnego drewna, wyżłobiony w delikatne wzory, a miejsce podporu strzały wyglądało jak głowa lwa. Cięciwa była bardzo mocno naprężona, ale nie zrezygnowałam. 
O ile nie znałam się na łukach, to o strzałach nie wiedziałam zupełnie nic. Dobre kilka minut zajęło mi znalezienie odpowiednich do tego łuku, nie za krótkich i nie za długich. Stanęłam na czarnym znaku X wymalowanym na ziemi, jakieś piętnaście metrów od tarczy. Nałożyłam strzałę na cięciwę i naciągnęłam ją aż po linię ust, tak mocno, że ręka mi drżała. Zmusiłam się do bezruchu, wycelowałam i wypuściłam strzałę, nieświadoma, że jestem obserwowana.
Strzała ze świstem przeleciała przez słomianą tarczę na wylot i wbiła się w ziemię kilka metrów dalej. Uniosłam z zaskoczenia brew. Nie spodziewałam się, że tak dobrze mi pójdzie, myślałam, że nie trafię nawet w tarczę, tymczasem do środka brakowało mi tylko kilka centymetrów. 
Nałożyłam drugą strzałę, tym razem szybko i bez wahania. Cofnęłam się dobre pięć metrów i oddałam strzał. Grot utkwił idealnie w środku. Uśmiechnęłam się z dumą. Tak dawno nie byłam w niczym dobra, że niemal zapomniałam, jak to jest. We wszystkim byłam beznadziejna, może prócz muzyki, ale to nie przynosiło mi już dumy. Śpiew i gra na pianinie przychodziła mi z taką łatwością, że było to dla mnie coś zwyczajnego, jak zmywanie naczyń czy sprzątanie pokoju. 
Strzelanie z łuku zdecydowanie mi się spodobało. Zużyłam cały kołczan strzał, celowanie do tarczy już mi nie wystarczało. Teraz mierzyłam do jabłoni rosnącej dobre trzydzieści metrów dalej. Najpierw w środek narośli na pniu, potem w najcieńsze gałązki, a później w pojedyncze listki i owoce. Nawet to po czasie mi się znudziło, więc celowałam w ogonki jabłek, a potem próbowałam przebić spadający owoc. To było dopiero trudne – musiałam wystarczająco szybko nałożyć strzałę i naciągnąć cięciwę, a poza tym wymierzyć. Za trzecim razem mi się udało, strzała przebiła jabłko i wbiła się wraz z nim w pień drzewa. Dopiero wtedy zorientowałam się, że wokół zapadła martwa cisza. Opuściłam łuk i odwróciłam się zlękniona za siebie.
Pierwszego dostrzegłam uśmiechającego się Chejrona i obok niego Fertile'a, któremu dosłownie opadła szczęka. Dopiero potem zwróciłam uwagę na tłum nastolatków, który zebrał się koło nich. No tak, zaraz miał się zacząć trening z łucznictwa. Jakieś pięćdziesiąt osób lustrowało wzrokiem strzały powbijane wszędzie: w środki tarcz, owoce, drzewo, a nawet te leżące na ziemi, przewleczone przez liście. Na ich twarzach malowało się mnóstwo różnych emocji, od zazdrości, przez zdumienie po absolutny podziw i pewien rodzaj nabożnej czci.
Czułam się niezręcznie, ale starałam się, jak zawsze w takich sytuacjach, nie okazywać tego po sobie. Odłożyłam łuk na stół, dwa puste kołczany odwiesiłam na wieszaki i podeszłam do Chejrona. Dzieciaki się przede mną rozstąpiły, szeptając między sobą.
– Pójdę posprzątać strzały – powiedziałam niewinnie.
– Cassandro, czy wyjaśnił ci ktoś kiedyś, do czego służą tarcze? Żeby do nich celować, a potem nie skakać po drzewach. – Chejron niby mnie beształ, ale z jego twarzy nie schodził uśmiech. Prawdziwy nauczyciel, mimo okoliczności dumny z ucznia robiącego postępy. Poczułam, że będę się z nim dobrze dogadywać. – Idź, tylko uważaj, żebyś nie połamała jabłonki. Przywiązałem się do niej.
Kiedy skończyłam zbierać strzały, Millet pokazał mi resztę Obozu. Niektóre miejsca kojarzyły mi się od razu z wakacjami: długa plaża, jezioro, do którego prowadziła ścieżka od domków, boisko do siatkówki. Kiedy zaś patrzyłam na zbrojownię, pawilon jadalny wyglądający jak starożytna świątynia, arenę czy odeon, zdawało mi się, że to zupełnie obcy świat. Najgorsze było to, że wcale nie czułam się częścią tego świata. Owszem, podobało mi się tu, ale nie miałam wiele wspólnego z dzieciakami i nastolatkami wspinającymi się po trzeszczących, zderzających się skałach i walczących na miecze. Martwiłam się, że w pewnym momencie Chejron przyjdzie po mnie i powie: "Przykro mi, Cassandro, ale to pomyłka. Odwieziemy cię do domu". Mimo, iż byłam wyobcowana, to Obóz Herosów zaczynał mi się podobać. Poza tym jeszcze nigdy nie byłam tak blisko rozwiązania zagadki pod tytułem Kto jest moim ojcem. 
Millet odprowadził mnie do domku numer jedenaście, chociaż zapewniłam, że sama tam trafię. Pewnie myślał, że zaszyję się gdzieś albo nie dogadam z ludźmi. Możliwe nawet, że miał rację i poznał się na mnie lepiej, niż ja na nim.
– Za pół godziny jest obiadokolacja. Pójdziesz razem z współlokatorami – powiedział konspiracyjnym szeptem, zanim doszliśmy do jedenastki. – A teraz przedstawię cię grupowym.
Millet zawołał dwóch chłopców, braci, którzy siedzieli po turecku na małym tarasie i rozmawiali ściszonymi głosami. Mieli ciemne włosy i symatyczny wyraz twarzy, ale coś mi w ich elfich rysach podpowiadało, że kłopoty to ich drugie imię. Byli wysocy, mogli mieć po siedemnaście, może szesnaście lat.
– Travis, Connor, to jest Cassandra Turner, tymczasowa mieszkanka domku numer jedenaście. Jest mały problem... och, jest nieokreślona. Cassandro, to bracia Hood, grupowi u Hermesa.
Z niepewnym uśmiechem uścisnęłam dłonie braciom, a oni potrząsnęli nimi tak energicznie i jednocześnie, że niemal cała się zatrzęsłam. Już otworzyłam usta, by się przywitać i nie wyjść na ostatniego buraka, ale nie dopuścili mnie do słowa: wyrzucali z siebie wyrazy z prędkością karabinu maszynowego.
– Bardzo miło poznać, ja jestem Travis – powiedział ten po lewej.
– Connor, mi też jest miło. Cassandra to strasznie długie imię, nie uważasz? – odezwał się drugi. Gdy miałam odpowiedzieć, Travis mnie wyręczył, jeszcze nim zaczerpnęłam powietrza.
– Tak. Nie wierzę, że ktoś cię tak nazywa. – (Millet chrząknął z urazą). – Jak na ciebie mówią?
– Jestem Cassie.
Bracia nadal potrząsali moimi dłońmi. To było dziwne, ale w pewnym stopniu zabawne.
Tak, jakby to było zaplanowane, chłopcy chwycili mnie pod pachy i wnieśli do domku numer jedenaście. Ich zachowanie nikogo nie zdziwiło, ale wszyscy przerwali swoje czynności i z wyrazem oczekiwania na twarzach spojrzeli na nas. Czułam, że się rumienię.
– Bracia i siostry – powiedzieli równocześnie bracia Hood – to jest Cassie Turner. Powitajmy ją należycie jako mieszkankę domku numer jedenaście.
Rozległy się oklaski. Wszyscy skandowali moje imię, a ja myślałam, że zapadnę się pod ziemię. Owszem, powitanie w domku Hermesa było miłe, ale nie radziłam sobie z byciem w centrum uwagi, czułam się niekomfortowo. Brawa i okrzyki przyspieszały, aż w końcu zamieniły się w nierytmiczny szum i wiwaty. Bracia Hood postawili mnie na ziemi i niemal popchnęli w dziesięcioosobowy tłum. Każdy witał się ze mną osobiście, ale nie byłam w stanie spamiętać tych nazwisk. Skojarzyłam tylko, że prócz mnie były tylko dwie dziewczyny – więc nic dziwnego, że witały mnie najradośniej. O parytetach nie było tu mowy.

***

Do pory posiłku było jeszcze trochę czasu, więc postanowiłam się przejść. Nie chcąc wyjść na idiotkę i zgubić się pierwszego dnia (a w tej gigantycznej dolinie nie było o to trudno, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, z niemal zerową orientacją w terenie), postanowiłam udać się ścieżką nad jezioro. Uznałam, że na pewno trafię z powrotem, poza tym istniały szanse, że nikogo tam nie będzie. Miałam ochotę na samotność.
Niestety, przeliczyłam się. Tuż przy brzegu siedziała dziewczyna, na oko w moim wieku. Mogłabym zawrócić, ale byłam pewna, że mnie usłyszała, a może i zobaczyła, więc uznałam, że równie dobrze mogę usiąść. Nawet na nią nie spojrzałam – nie dlatego, że byłam wyniosła, zwyczajnie chciałam uszanować jej prywatność. Słyszałam, jak pociągała nosem. Na pewno nie miała zbyt dobrego humoru.
Już prawie usiadłam, kiedy blondynka odezwała się.
– To miejsce jest moje. 
Spojrzałam na nią z lekkim poirytowaniem. Nie znosiłam, kiedy ktoś mi rozkazywał, a ona równie dobrze mogła powiedzieć "wynoś się". Miała delikatne rysy twarzy i wiśniowoczerwone, pełne usta, momentalnie zwracające uwagę. Ich intensywny kolor podkreślał bladość cery i fakt, że jej oczy roniły przed chwilą łzy.
– A co, podpisałaś je? To miejsce jest publiczne, tak bardzo twoje, jak moje – rzuciłam głosem ociekającym od sarkazmu i usiadłam obok niej. Coś uderzyło mnie do głowy. No tak, pomyślałam, takim zachowaniem na pewno zdobędę wielu przyjaciół. Zepchnęłam z pomostu nieporządaną w tej chwili głęboko urażoną dumę i westchnęłam ciężko. – Przepraszam.
– Za co? Mówisz prawdę. W porządku.
Moja duma wynurzyła się z wody i wróciła na pomost, przepychając mnie bliżej dziewczyny. 
– Jestem Jasmin – odezwała się blondynka po dłuższym milczeniu, przerywanym jedynie jej pociąganiem nosa i pluskiem kamieni wpadających do jeziora. 
– Cassie, świeże mięso, nieokreślona.
– Och, to ty przyszłaś wczoraj wieczorem? Była z tego niemała afera. Chejron wezwał wszystkich uzdrowicieli od Apollina. Przynajmniej tak słyszałam. Co tak dokładnie się stało? – Jasmin wyraźnie się ożywiła. Nigdy nie miałam zdolności pocieszania innych, ale uznałam, że odwrócenie myśli dziewczyny od jej realnych problemów, jakiekolwiek by były, może być skuteczne. Dlatego zaczęłam mówić.
– Jechałam furgonetką z Milletem, jednym z satyrów, goniły nas ptaki ze Stymfalos. Samochód zgasł, więc ostatnią milę musieliśmy biec. Ptaki nas dopadły. Gdyby nie Millet, rozszarpały by nas na sztrzępy. Najgorzej było, gdy tuż przy sośnie jeden z nich mnie porwał. Spadłam z wysokości szczytu drzewa. – Jasmin wzdrygnęła się. Nabrałam powietrza i kontynuowałam: – Potem Millet stracił przytomność, a mnie ktoś... ktoś przyszedł, a chwilę później zemdlałam.
Zapędziłam się zdecydowanie za daleko. W ostatniej chwili ugryzłam się w język. Może i Jasmin była sympatyczna, ale nie miałam w zwyczaju mówić innym o swoich osobistych przeżyciach. 
– Podziwiam cię, że ogarniasz tych wszystkich bogów i tak dalej. Ja wciąż tego wszystkiego nie rozumiem...
– Problem w tym, że ja też nie. – Ups. Wtopa. – Jestem tu zaledwie kilka godzin dłużej niż ty, Cassie.
Poczułam zmianę atmosfery. Nie widziałam innego wyjścia, jak tylko brnąć w to dalej.
– Coś się stało? – spytałam cicho, widząc nowe łzy napływające do oczu Jasmin. Odwróciła wzrok i wbiła go w przestrzeń.
– Nic, nic się nie stało.
– Nie jestem ani miłosierna, ani szczególnie miła, a już tym bardziej ślepa. Jak już zaczęłam, to nie odpuszczę – powiedziałam. – No, wyrzuć to z siebie. Będzie ci lżej – dodałam po chwili łagodniej.
Jasmin tylko westchnęła i kiedy myślałam już, że nic nie odpowie, odezwała się.
– Mieszkałam w sierocińcu. Moi rodzice nie ży... jedno z moich rodziców nie żyje – poprawiła się. – Nie mam już przyjaciół, bo została użyta na nich Mgła. Zapomnieli o mnie. I chociaż dobrze wiem, że już nic tego nie zmieni, nie mogę przestać płakać. To mi nie pomoże, a jednak ciąglę ryczę.
To było straszne. Nie wyobrażałam sobie, żeby wymazali mamie i Polly pamięć o mnie, na myśl o tym czułam palącą wściekłość przeciw tym zdrajcom. Jasmin nie został teraz nikt. Dobrze rozumiałam, dlaczego płakała, nie było w tym nic dziwnego.
– Nigdy w życiu nie słyszałam większej bzdury – oznajmiłam, a blondynka spojrzała na mnie z osłupieniem. – Łzy są bardzo pomocne. Naturalny nawilżacz oczu. Uwierz, mam mamę pielęgniarkę i wiem co mówię.
Na twarz Jasmin wykwitł uśmiech, a potem zaczęła się głośno śmiać, tak donośnie, że ptaki ukryte w szuwarach zerwały się z piskiem. Ja po chwili do niej dołączyłam, bo miała tak wesoły śmiech, że aż zaraźliwy. Kiedy skończyłyśmy chichotać, spojrzała na mnie z wdzięcznością.
– Cassie, nie jesteś taka wyniosła, za jaką cię miałam. Umiesz pocieszyć człowieka.
Po przyjacielsku szturchnęłam ją w bok, chwilę się poprzekomarzałyśmy, a potem wróciłyśmy razem na boisko przed domki. Jasmin oznajmiła, że Chejron ją wzywał i pobiegła w kierunku Wielkiego Domu, a ja wróciłam do jedenastki.
Kiedy dobiegł nas dźwięk konchy, bracia Hood ustawili nas przed domkiem w dwuszeregu. Wylądowałam na końcu, bo ustawialiśmy się zgodnie z kolejnością przybycia na Obóz. Z prawie wszystkich domków wyszli herosi. Przed domkiem wyglądającym jak miniaturowa fabryka było ich najwięcej, z niektórych wyszła tylko jedna osoba, a przed kilkoma nie stał nikt. Zobaczyłam, jak liczna jest młodzież na Obozie. Było nas około stu pięćdziesięciu, plus mniej-więcej pięćdziesięciu satyrów, którzy przybiegli ścieżką prowadzącą nad jezioro i tuzin nimf, które wynurzyły się z drzew.
Pomaszerowaliśmy do pawilonu jadalnego. Widocznie każdy domek miał swój stolik. My usiedliśmy przy stoliku jedenastym. Było nas tylu, że zmieściliśmy się idealnie. Nimfy przyniosły tace z jedzeniem, a intensywne zapachy sprawiły, że zaburczało mi w brzuchu. Nałożyłam sobie trochę pieczystego i odrobinę sałatki. Byłam głodna jak nigdy, ale nie chciałam wyjść na dzikuskę.
Zauważyłam, że każdy, kto nałożył sobie jedzenie wstaje i wrzuca część swojego posiłku do wielkiego ogniska położonego w samym środku pawilonu. Rzuciłam pytanie, o co w tym chodzi.
– To taki rytuał dla bogów. Oni lubią ten zapach – poinformował mnie chłopak siedzący obok mnie. 
Dziwiłam się, ale posłusznie wstałam i stanęłam w krótkiej kolejce do paleniska. To było naprawdę zaskakujące. Ludzie w Afryce głodują, a tu palą jedzenie, bo jacyś tam mityczni bogowie to lubią.
– Ludzie, czy wyście powariowali? – rzuciłam pod nosem i myślałam, że nikt mnie nie usłyszał, ale kilka metrów za mną usłyszałam donośny, wesoły śmiech, wybijający się ponad niejednostajny szum rozmów. Odwróciłam się, ale tłum za mną był tak gęsty, że nie mogłam odnaleźć właściciela pięknego głosu. Poza tym nadeszła moja kolej, więc ze zrezygnowaniem odwróciłam się w kierunku ognia. Może ten śmiech nie był reakcją na moje słowa.
Dobra, próbowałam sobie wmówić niemożliwe. Jakimś cudownym zrządzeniem losu wiedziałam, że jakiś chłopak lub mężczyzna śmiał się ze mnie. (Nie pytajcie, skąd to wiedziałam. Po prostu wiedziałam i już). 
Z żalem oderwałam kawałek piersi kurczaka i wrzuciłam do paleniska. Nie wiedziałam, co powiedzieć ani do kogo się zwrócić. Szepnęłam tylko "proszę", tym razem tam cicho, że niemal bezgłośnie. Nie chciałam, by ktokolwiek mnie słyszał. 
Wróciłam do stołu i z prędkością światła zjadłam swoją porcję. Od rana nie miałam nic w ustach, a dochodziła osiemnasta. Słońce chyliło się ku zachodowi. Kurczak był pikantny, więc momentalnie zachciało mi się pić. Zobaczyłam, jak jedna z dziewczyn siedząca przy naszym stole szepnęła coś do szklanki, a ona w tajemniczy sposób napełniła się płynem. Spróbowałam. Co mi szkodzi, pomyślałam. Najwyżej uznają mnie za wariatkę.
– Nektar bananowy – szepnęłam, a szklanka posłuchała mnie i napełniła się żółtym sokiem, najwyborniejszym, jaki kiedykolwiek piłam.
Takie życie chyba mi się spodoba.
Nagle sala zamilkła. Zobaczyłam, że Chejron wszedł do środka i stanął przed paleniskiem.
– Jak dobrze wiecie, pan D. wyjechał wczoraj w nocy na Olimp. Został wezwany w pilnej sprawie i nie wiem, kiedy dokładnie wróci. Do tego czasu przejmuję jego obowiązki – powiedział Chejron, a wszyscy zaczęli entuzjastycznie klaskać. Kimkolwiek pan D. był, najwidoczniej nie cieszył się sławą sympatycznego. – Zanim przejdę do spraw organizacyjnych, chciałbym coś jeszcze ogłosić. 
Ostatnie oklaski umilkły, Chejron chrząknął i ciągnął dalej. Ja zastanawiałam się, do czego dąży tak długim wstępem. Jakby chciał odwlec nieuniknione.
– Wczoraj po południu powitaliśmy na Obozie nową uczestniczkę, Jasmin. Dziś została ona uznana. Jasmin, wstań.
Wytężyłam uszy, chociaż w ciszy, jaka panowała, mogłabym usłyszeć nawet odgłos upuszczonej szpilki. Rzeczywiście, uświadomiłam sobie, że Jasmin nie wspominała, czyją jest córką. Dostrzegłam, że była nienaturalnie blada. To od tego jasnego światła, czy po prostu miała taką karnację, a dopiero teraz to dostrzegłam? Nie, zdecydowanie nie. Zbladła z nerwów.
– Powitajmy ponownie Jasmin Holly, córkę Posejdona – oznajmił Chejron.

Na ułamek sekundy wszyscy jakby wstrzymali oddech. Atmosfera momentalnie się zmieniła. A może tylko tak mi się zdawało, bo chwilę później rozbrzały tak głośne oklaski, aż rozbolały mnie od nich uszy. Ja sama zresztą klaskałam tak mocno, że ręce od razu nabrały koloru butelki ketchupu stojącej przede mną. Nie uszło jednak mojej uwadze, że wiwatom towarzyszyły szepty, a w powietrzu wisiała niepewność i zdziwienie. Jakby nikt nie mógł uwierzyć, że to, co powiedział Chejron, było prawdą. Może bycie dzieckiem Posejdona było czymś niezwykłym w tym świecie? Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że postanowiłam jak najszybciej przeprowadzić śledztwo. Przeszukałam w pamięci moją wiedzę o mitologii, ale niczego konkretnego nie znalazłam. Gdzieś w mojej głowie głos sumienia podpowiadał mi, że karą za wściubianie nosa w nie swoje sprawy są kłopoty, ale kazałam mu się przymknąć.
Jasmin przeszła przez pawilon i usiadła samotnie przy jednym ze stolików – odnotowałam ten fakt jako dowód numer jeden w moim prywatnym dochodzeniu. Skinęłam jej głową, odpowiedziała mi słabym uśmiechem. Starałam się przekazać jej w myślach, żeby się nie martwiła, ale oczywiście moje zdolności telepatyczne można było podać w poważną wątpliwość. Powtarzałam to raczej do siebie, niż do niej. Jakimś cudem stałyśmy się dziś nad jeziorem sojuszniczkami i czułam się za nią w pewnym stopniu odpowiedzialna, może i niewielkim, ale zawsze.
Tym razem sala nie zamilkła, dyskusje wrzały. Z dyskretnych szeptów przemieniły się w jazgotliwe rozmowy, pełne oburzenia i zaskoczenia. Chejron postukał kopytem w posadzkę, a gdy to nie zadziałało, zawołał tubalnym głosem: "Cisza!" To od razu poskutkowało. Centaur odchrząknął i mówił dalej.
– Oczywiście, Jasmin nie jest jedyną półboginią, jaka ostatnio do nas dołączyła. 
O nie, pomyślałam. Tylko nie to.
– Wczoraj wieczorem dotarła do nas Cassandra, ścigana przez stado... ptaków ze Stymfalos. Cudem tylko uszła z życiem. Ponieważ wczoraj była nieprzytomna i nie mogła towarzyszyć nam podczas kolacji ani ogniska, powitajmy ją dzisiaj. Cassandro, podejdź tu.
Pewnie nie wstałabym wcale, gdyby siedzący obok mnie Travis (a może Connor?) Hood – zepchnął mnie z ławki, a ja o mało się nie przewróciłam, ale cudem udało mi się zachować równowagę. Zachwiałam się niezgrabnie, a kilka osób parsknęło śmiechem. Szczerze mówiąc, gdyby nie to, nadal byłabym speszona, ale moje nadęte ego i duma mi nie pozwoliły. Wyprostowałam się i pewnym krokiem podeszłam na środek sali, tuż obok centaura. Pewnie wyglądałam przy nim na jeszcze niższą, ale nie obchodziło mnie to w tej chwili. O ile moja buta miała wiele wad, to cieszyłam się nią właśnie w takich chwilach. Gdyby nie duma, trema i nieśmiałość zjadłyby mnie już wieki temu.
– Równie ciepło przywitajmy Cassandrę Turner!
Rozległy się brawa, ale – na szczęście, bo chyba kopnęłabym w kalendarz na miejscu – nie towarzyszyły im ani szepty, ani chichoty. Zostałam odebrana jak przeciętna dziewczyna i bardzo mnie to cieszyło. W szkołach, do których chodziłam, przeważnie miałam opinię wariatki. W pewnym momencie zrobiło mi się nawet miło, kiedy zobaczyłam, jak wiwatuje stolik numer jedenaście. Można było powiedzieć coś niepochlebnego o dzieciach Hermesa (już dziś zaginęła moja szczotka do włosów), ale jeszcze nikt tak mnie nie zaakceptował. Znaliśmy się kilka godzin, a już traktowali mnie jak siostrę, chociaż jeszcze ją nie byłam.
Wróciłam jak najszybciej na swoje miejsce, a Chejron wywołał jeszcze jedną dziewczynę. Nazywała się Omara McDaniels, była córką Aresa. Wyglądała groźnie, ale w jej oczach była jakaś iskierka dobroci. Można ją było uznać za miłą z wyglądu, miała sympatyczną, uroczo piegowatą twarz i krótkie włosy w kolorze ognia. Nie rude, ale pięknie kasztanowe. 
Kiedy Omara usiadła, Chejron zrobił pauzę, a potem znowu zaczął mówić. Dobrze, niech mówi, ale ile można poświęcać na kwestie organizacyjne? Nie chciałam być niegrzeczna, więc powstrzymałam potężne ziewnięcie. To nie było celowe, po prostu byłam wykończona. Widocznie nie doszłam jeszcze do siebie po upadku z wysokości.
– To prawie wszystko na dziś. Chciałbym tylko powiedzieć, że ognisko odbędzie się dopiero za godzinę. A teraz – podniósł głos Chejron, próbując zagłuszyć zbiorowy jęk – zapraszam grupowych domków na naradę w Wielkim Domu. Sprawa jest bardzo pilna.
Zanim wszyscy wstali i zagrodzili mi drogę, udało mi się dostać do Jasmin. 
– Później pogadamy – rzuciła, widząc moje naglące spojrzenie. – Też muszę iść.
Ze zrezygnowaniem zabrnęłam w powstały tłum, ale byłam dobra w przepychaniu się. Niski wzrost i drobna budowa miały przewagę tam, gdzie robiło się ciasno. Przy ewentualnym użyciu łokci i butów o grubej podeszwie mogłam szybko przedostać się na początek, ale tym razem sobie odpuściłam. Tym razem postanowiłam znajdować wszędzie przyjaciół, a nie wrogów, jak miałam zwyczaj.
I tak moje postanowienie nie do końca się udało. Ludzie tak się pchali do wyjścia, że nadepnęłam komuś na stopę, wnioskując po krzyku nawet całkiem mocno.
– Hej, miażdżysz mi stopy! – Dobiegł mnie syk. 
– O nie, uważaj, bo jeszcze ci odpadną – powiedziałam ironicznie, zanim ugryzłam się w język. Oczywiście, kłopoty lgnęły do mnie jak muchy do lepu. Westchnęłam bezgłośnie, myśląc, że mój zamysł diabli wzięli, ale moje szczęście – trafiłam na osobę z poczuciem humoru.
Dziewczyna zaśmiała się lekko i poufale chwyciła mnie pod ramię.
– Jesteś Cassandra, prawda? 
– Tak – odparłam. Dziewczyną o płomiennych włosach była Omara, nowa od Aresa. 
– Jestem Omara, chociaż pewnie już wiesz. Hmm... chciałam ci coś powiedzieć, ale wyleciało mi z głowy – zaśmiała się.
To, co powiedziała, zaciekawiło mnie.
– Coś ważnego?
– Nie wiem, naprawdę, nie pamiętam. Ach, jak tylko sobie przypomnę, dam ci znać – powiedziała i puściła do mnie oczko. Ktoś zawołał ją po imieniu, a ona odwróciła głowę i wrzasnęła coś w rodzaju: "Co jest, pali się? Rozmawiam". – Jak widzisz, muszę lecieć. Moje rodzeństwo nie wygląda na cierpliwe, a nie chcę rano obudzić się owinięta w papier toaletowy. Do zobaczenia!
– Cześć – odparłam. Omara zdecydowanie była sympatyczna, chociaż nie chciałabym mieć w niej wroga. Kiedy nadepnęłam jej na stopę chwyciła mnie tak mocno za ramię, że nadal czułam lekki ból, a w jej oczach na moment zapłonął groźny ogień. 
Wieczorne śpiewy były naprawdę miłe. Wyobraźcie sobie ognisko płonące w ciemności, a potem dodajcie do tego ponad setkę obozowiczów śpiewających znane i te nieco mniej piosenki. Na koniec połączcie to z wybornymi, pieczonymi w ogniu kiełbaskami. Bardzo mi się podobało, zwłaszcza, że panowała tak rodzinna atmosfera.
Po tym, jak bracia Hood chcieli namówić mnie na partyjkę pokera (dzięki bogom, że zostałam ostrzeżona przed ich zdolnościami, podobno zawsze wygrywali w karty) i po kilku miłych, niezobowiązujących rozmowach w domku położyłam się spać. Byłam wyczerpana i miałam dobry humor, więc liczyłam, że się wyśpię, ale chyba się przeliczyłam.
Śniłam. To było dziwne, bo najczęściej moje sny wyglądały inaczej. W ogóle, ja bardzo rzadko miewałam jakieś sny, a jeśli już, były one ważne. No i zwykle patrzyłam na nie... inaczej. Nie byłam świadoma, że to nie jest jawa i niby byłam w swoim ciele, ale czułam się postronnym obserwatorem. Byłam marionetką, a ktoś pociągał za sznurki. Nie podejmowałam decyzji, nie miałam uczuć, mogłam tylko patrzeć. Tym razem było inaczej.
Byłam ubrana w jakąś dziwną, srebrną, powłóczystą suknię. Rozejrzałam się dookoła. Pochodnie rozmieszczono na całej długości niekończącego się korytarza z cegły. Sklepienie miało kształt łuku, a cegły były czarne. Ściany nie były do końca gładkie, lecz gdzie-nie-gdzie dostrzegłam spłaszczone kolumny i płaskorzeźby. Ogień rzucał podejrzliwe cienie. Nagle dobiegł mnie lodowaty podmuch wiatru, a moje nagie ramiona pokryła gęsia skórka. Objęłam się ramionami i wtedy usłyszałam ten głos.
Nie jestem pewna, co mnie urzekło. Czy śpiew, przejmujący i głęboki, tak smutny, że aż serce pękało z żalu, czy dźwięk instrumentu, wypełniający przerwy między słowami pieśni i w piękny sposób rozpaczliwy. Nie rozumiałam, o czym była mowa – słyszałam tylko echo głosu, ale instynktownie to poczułam. Miałam muzykę we krwi, więc zaufałam intuicji. Zdawało mi się, że śpiewak potrzebuje pomocy, jest w tak okropnym położeniu, że już nie widzi żadnej możliwości na happy end. Bez zastanowienia pobiegłam w kierunku, z którego zdawała się płynąć melodia.
Im dalej szłam, tym korytarze były węższe, mniejsze, ciemniejsze. Coraz trudniej było mi wybierać właściwe ścieżki. Wszystko zdawało się pulsować muzyką, nie wiedziałam już, skąd ona dobiega, kierowałam się tylko instynktem i sercem.
W końcu dotarłam do tak małych drzwi, że musiałam się zgarbić, by przez nie przejść. To, co zobaczyłam, zaskoczyło mnie. Znalazłam się w gigantycznej sali, jej rozmiary zdawały się aż nierealne. Sufit był bardzo daleko, nawet nie było go widać. Blask ognia nikł w tym ogromnym pomieszczeniu. Miałam problemy, by dokładnie dostrzec ścianę po przeciwległej stronie okrągłej komnaty. Na środku stało jedynie dziewięć ogromnych, bogato zdobionych tronów, wysokich jak czteropiętrowy budynek. Momentalnie poczułam się jak mrówka pośród słoni.
Muzyka przypominająca lament była tak głośna, że nie słyszałam swoich kroków. Obeszłam ostrożnie komnatę, w razie, gdyby ktoś czaił się w mroku cienia, unikając światła pochodni. Moje ręce wodzące po zimnych, czarnych cegłach trafiły na drewno. Ogromne drzwi, stworzone pewnie dla właścicieli tronów. Nie miałam szans, żeby sięgnąć klamki ani przecisnąć się pod nimi – szpara miała zaledwie piętnaście centymetrów. Jednego byłam pewna: te drzwi stworzono, żeby kogoś więzić.
Nie zastanawiając się długo załomotałam w drzwi. Kiedy muzyka nie umilkła, wsunęłam rękę w szparę. Podziałało. Coś upadło na posadzkę z brzęknięciem strun.
– Stało się coś złego? – zapytałam. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, co powinnam powiedzieć. Może coś w rodzaju "hej, zdaje mi się, że potrzebujesz pomocy"? Nawet w mojej głowie brzmiało to idiotycznie.
– Coś złego dopiero się stanie, i nikt nie może temu zapobiec, Cassandro – odezwał się męski głos. Przestraszyłam się, bo skąd ten człowiek mógł znać moje imię? Wyciągnęłam gwałtownie rękę spod drzwi i ostatkiem sił powstrzymałam się od ucieczki, bo byłam mimo wszystko ciekawa, co obcy ma do powiedzenia. Usłyszałam ciche westchnienie. – Ach, wiedziałem, że tu przyjdziesz i jak zwykle, miałem rację. 
– Kim jesteś? 
– To wymaga dłuższych wyjaśnień, a nie mamy na to czasu. Powiem tylko, że jestem boski. – Wywróciłam oczami. Zarozumialec.
– Potrzebujesz pomocy, panie boski?
– Nikt nie może mi pomóc, taka jest moja kara od ojca. Ale teraz posłuchaj mnie uważnie, Cassandro. Kiedy tylko się obudzisz, idź do Chejrona i przekaż mu to co ci powiem. Rozumiesz?
Skąd per "boski" znał Chejrona? Czułam, że to coś więcej niż zwykły sen.
– Oczywiście – odparłam.
– Wspaniale. Wiedziałem, że sobie poradzisz. Zresztą nic dziwnego, że wiedziałem... wróć! Musimy się naprawdę pospieszyć, możesz zaraz się obudzić. Powiesz Chejronowi, że zdarzył się mały wypadek. Hm... Obóz będzie miał poważne kłopoty. Moja siostrzyczka niedługo przybędzie i wszystko wyjaśni. I najważniejsze: Chejron musi wysłać ciebie na misję. Ach tak, jeszcze przepowiednia.
Niemal nic nie zrozumiałam z tej paplaniny, ale postanowiłam zaufać komuś, kto ma wiadomość dla Chejrona. Dobra, powiem wprost: zawsze byłam naiwna i ufna. I już.
"Boski" westchnął ciężko.
– I tu jest kolejny problem. Prawdopodobnie nikt nie uwierzy w szczerość przepowiedni, bo mam mały problem z Wyrocznią. Co zrobić, co zrobić... wiem! To będzie dowód. – Spod szczeliny wyskoczyło złote, małe słońce, bijące jaśniejszym światłem niż pochodnie w komnacie. Zawieszone było na rzemyku. Zacisnęłam je w dłoni. – Pokazuj je każdemu, kto ci nie uwierzy, ale nikomu nie oddawaj. Odbiorę je od ciebie sam, kiedy to wszystko się skończy.
Usłyszałam cień uśmiechu w głosie młodego mężczyzny.
– Dziękuję – powiedziałam szczerze. Nie potrzebowałam nic więcej mówić. Nie wiedziałam, kto jest za drzwiami, ale czułam, że znałam tego gościa. Na pewno tak było. 
Nagle poczułam chłodny powiew wiatru i obejrzałam się za siebie. Przeraziłam się, bo wszystko znikało, rozpływało się i stawało mgłą. Wiedziałam, że zaraz się obudzę.
– Czas się kończy! – zawołałam z lekką paniką.
– Cassandro, podaj mi rękę! Szybko!
Wsunęłam dłoń pod drzwi i poczułam ciepły uścisk. "Boski" nie mógł mieć więcej, niż dwadzieścia lat, stwierdziłam. Po mojej dłoni przeszedł jakby prąd i usłyszałam słowa przepowiedni.

Zło nie znika, jedynie zasypia
Obudzi się wezwane żałością Muzyka
Boskie dzieci będą zagrożone
Spokój i pokój są już stracone 

Teraz otaczała mnie już w zupełności mgła, nie wiedziałam nawet swojej dłoni. Głos jednak nadal dobiegał do mnie zupełnie wyraźnie, wżerał mi się w czaszkę i sprawiał, że zapamiętywałam słowa, nim je do końca usłyszałam.

Trzy wyruszą by ugasić pożogę
Wojny rozpętanej przez monstrów załogę
Krew upłynie niczym czas
Ofiarą tą siostra ocali was
Uchroni ją jedynie wszechpotężna siła

Teraz już widziałam dokładnie wszystko dookoła, przed oczami miałam sufit domku Hermesa. Nadal słyszałam ten głos, ale dopiero teraz zorientowałam się, że należy do mnie. To ja recytowałam przepowiednię.

...W innym przypadku czeka ją mogiła.

Zerwałam się z łóżka z ostatnim wersem na ustach. W mojej pięści zaciskałam mały wisiorek w kształcie słońca, bijący takim światłem, jak ledowa latarka. Założyłam go na szyję i schowałam pod piżamę, żeby przytępić nieco jego blask.
Wciąż było ciemno, ale zbliżał się świt. Odszukałam w swojej torbie notatnik i zapisałam przepowiednię, w razie, gdybym ją zapomniała, ale chyba nie było na to szans. Głos nadal rozbrzmiewał w mojej głowie. Zapisałam też swoim zwyczajem sen ze wszystkimi najmniejszymi szczegółami. Bo prawda jest taka, że nie wiecie jeszcze wszystkiego o mnie. Nie znacie nawet połowy moich sekretów.
Tym razem powiem. Pośród tych wszystkich zwyczajnych, półboskich cech miałam jeszcze zupełnie dziwną zdolność. Im byłam starsza, tym bardziej byłam tego pewna, tym częściej to się zdarzało. Zapisywałam nawet swoje sny, żeby mieć pewność.
Wiedziałam to na sto procent. Miewałam prorocze sny i dotychczas wszystkie się spełniły, co do jednego. To dlatego wszystkie zapisywałam. Nie dość, że nie zawsze były one dla mnie jasne, to często je zapominałam.
Kiedy chowałam notatnik do torby, zobaczyłam kartkę. Dopiero gdy ją wyciągnęłam zrozumiałam, że to koperta. Rozerwałam ją niezbyt delikatnie i zastanawiałam się, skąd mogła wziąć się w moim plecaku. W środku były dwa pierścionki. Jeden był prostą, złotą, grubą obrączką z dwoma srebrnymi, ułożonymi poziomo serduszkami i diamencikiem pośrodku. Ten drugi był  niekompletny: cieniutki, srebrzysty, a jego owalna tarcza przyozdobiona misternymi zawijasami była dziurawa, jakby wyciągnięto z niej kamień. Ale to nie wszystko, w kopercie była jeszcze kartka, złożona na pół.
Teraz już rozumiałam. Rozpoznałam pierwsze pismo, należało do mojej mamy. Musiała włożyć kopertę do mojego plecaka, zanim wyszłam z domu. To byłoby logiczne. Było jednak coś, czego kompletnie nie rozumiałam. Za słowami napisanymi długopisem, głoszącymi "Na szczęście. Od mamy" ktoś coś napisał. Kilka liter, połyskujących nie wiadomo czemu złotem, pięknie wykaligrafowanych. Pojedynczo niepozorne, w tej kombinacji mieszające mi w głowie i łamiące serce. 
Przeczytałam napis jeszcze kilka raz i opadłam na pościel. To nie sen. To dzieje się naprawdę. Po raz pierwszy otrzymałam żywy dowód, który sprawił że dopiero teraz uwierzyłam w to, co się wydarzyło. Spojrzałam jeszcze raz na kartkę.

Na szczęście. Od mamy
i taty.

Ocknęłam się, gdy ktoś głośno zachrapał. Założyłam na siebie dżinsową kurtkę i pobiegłam do Wielkiego Domu, uzbrojona w dwa pierścienie, miniaturowe słońce oraz wielką dawkę nadziei.

***
Dla moich małych siostrzyczek
***

Niespodzianka! Tym razem rozdział pojawił się w środę. Wczoraj zwyczajnie nie miałam czasu. Musiałam wszystko skrócić, bo wyszedł mi straszny tasiemiec, ale teraz jest chyba O.K. Oceńcie sami :)

Pozdrowienia, wasza Annie


1 komentarz: