środa, 29 lipca 2015

Rozdział XI.

Cassandra
Przegrana księżniczki


Od kiedy tylko Chejron przedstawił mi historię noża znalezionego w szopie, pragnęłam się jak najwięcej dowiedzieć o Kasandrze. Udało mi się zebrać trochę informacji, ale jak na złość, stosunkowo niewiele. Miałam najlepsze możliwe źródła, takie jak na przykład centaur mający trzy tysiące lat i niezwykle dobrą pamięć czy też imponujący zbiór książek mitologicznych, a wiedziałam tyle, co nic.
Kasandra była śmiertelną księżniczką Troi, siostrą Parysa. Zakochany w niej Apollo dał jej wieszczy dar, ale ponieważ odrzuciła jego zaloty, rzucił na nią klątwę. Od tego czasu już nikt nie wierzył w jej nieomylne proroctwa. 
Moja imienniczka miała to do siebie, że przewidywała najczęściej nieszczęścia – a przynajmniej to te wróżby zostały zapamiętane. Właśnie ona nie kazała wpuszczać do miasta osławionego konia trojańskiego. Później też zobaczyła swoją śmierć. 
Po upadku Troi król Achajów, Agamemnon, zabrał ją do Myken. Tam właśnie Kasandra zginęła. Zamordowana przez zazdrosną królową Klitajmestrę, jednocześnie siostrę Heleny, o którą toczyła się wojna, tę samą, którą porwał Parys...
– To jest nie do zapamiętania! – zawołałam i zatrzasnęłam książkę, a powietrze wzniosły się tumany kurzu. Byłam jednym z nielicznych szczęściarzy, którzy nie cierpią tu na dysleksję. Bardzo rzadko ktoś w ogóle zaglądał do małej biblioteki w Obozie Herosów, a jeśli już, to zapewne po to, by skorzystać z ekspresu do kawy, ukrytego właśnie tutaj. 
Byłam zdenerwowana z kilku powodów. Nie dość, że znalazłam niewiele informacji o Kasandrze, to nie mogłam sobie zrobić kawy, bo ekspres od kilku dni zepsuty. Jakby tego było mało, cały czas wysłuchiwałam uwag Jamesa – bo właśnie teraz, akurat wtedy, gdy ja tutaj byłam, musiał naprawić to urządzenie. Jak gdyby nie mógł tego zrobić kiedy indziej.
– Wcale nie – mruknął z drugiego kąta pomieszczenia, nie podnosząc wzroku. – Powtarzałaś to tyle razy na głos, że nawet ja zdążyłem się nauczyć. Po co w ogóle chcesz to wszystko zapamiętać?
Westchnęłam i nie odpowiedziałam. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś istotnego. W tym świecie nic nie działo się bez przyczyny i miałam wrażenie, że znalazłam tamten nóż z jakiegoś powodu. Wierzyłam po cichu, że odkryję coś, co doprowadzi mnie do mamy i Polly. 
Cały czas zastanawiałam się, gdzie są i czy nic im nie jest. Jeszcze bardziej męczyło mnie, dlaczego Fred zniknął. Byłam pewna, że obie sprawy są powiązane, ale jeszcze nie wiedziałam, jak. Został porwany inaczej niż mama i Polly – ktoś użył bardzo potężnej Mgły, by zamaskować jego zaginięcie. Tylko ja jeszcze o nim pamiętałam. To wszystko z każdą chwilą było coraz bardziej pokręcone.
– Cassie. – James znienacka pojawił się po drugiej stronie stolika i oparł głośno dłonie o blat po moich obu stronach, przywracając mnie do rzeczywistości. Poderwałam wzrok do góry. – Co jest? Dobrze się czujesz?
Jego błękitne oczy wpatrywały się we mnie uporczywie, ale mój wzrok przykuła smoła roztarta na policzku. Uśmiechnęłam się szeroko.
– Jesteś brudny – powiedziałam i wskazałam palcem na plamę. Chłopak niecierpliwie potarł ją rękawem, jeszcze bardziej ją rozmazując. Zaśmiałam się.
– Jest gorzej? – zapytał, a ja pokiwałam głową, ciągle chichocząc. James wzruszył ramionami i pokazał mi swoje dłonie, od spodu zupełnie czarne. – Skoro tak bardzo cię to bawi, to może ty też chcesz się trochę ubrudzić?
Zanim zdążył mnie dotknąć, zerwałam się z krzesła i wybiegłam z budynku, lecąc w kierunku damskiej łazienki. Gdybym potrafiła dostatecznie szybko biegać, może udałoby mi się uciec, lecz bieganie nigdy nie było moją ulubioną dyscypliną sportową. Przez cały czas się śmiałam i już nie mogłam złapać oddechu. James bardzo szybko mnie dopadł, złapał w pół i przejechał rękami wzdłuż moich ramion, znacząc na nich ślad ze smoły. Chwyciłam go za nadgarstki, próbując uciec, ale byłam zbyt słaba. Odwróciłam się, w magiczny sposób znalazłam się w jego ramionach. Dłonie Jamesa właśnie rysowały czarne znaki na mojej twarzy. Natychmiast przestałam się śmiać i odskoczyłam.
Wtedy ucieszyłam się, że przez smołę nie widać rumieńca wchodzącego mi na policzki. 
– Przez ciebie muszę się teraz iść umyć. – Oparłam dłonie na biodrach i próbowałam ukryć, jak niezręcznie się czułam.
– A jak myślisz, o co mi chodziło? Chciałem ci tylko zasugerować, że najwyższy czas na kąpiel... – zażartował, a ja żartobliwie pchnęłam go w pierś. 
– Hej, lepiej uważaj! Nie chcesz ze mną zadzierać.
– Grozisz mi?
– A co, jeśli tak? – Zadarłam hardo głowę do góry, patrząc mu w oczy i popełniając błąd. Od razu straciłam całą koncentrację.
– I co mi zrobisz? Zagrozisz mi swoją przerażającą, słoneczną mocą? A może zaatakujesz mnie mieczem? – zapytał z rozbawieniem.
– Gdybyś nie wiedział, to kilka dni temu pokonałam potwora. Zupełnie sama.
– Wiem. I o mało się nie wykrwawiłaś, księżniczko.
– Księżniczko? – zapytałam poirytowana.
– Mówiłem, że zapamiętałem. Jasnowidząca Kasandra, przeklęta księżniczka trojańska. 
Kurczę. Rzeczywiście, James miał dobrą pamięć – odnotowałam to natychmiast w myślach.
– Dlaczego tak na mnie powiedziałeś? – ponowiłam pytanie.
– Pasuje. Jesteś dumna i zarozumiała, zachowujesz się jak dziedziczka tronu. – James nagle uśmiechnął się do mnie. – Denerwuje cię to.
Nie odpowiedziałam, tylko warknęłam i odwróciłam się od niego wściekle.
– Idę się umyć. I wcale nie jestem zarozumiała!
– Jesteś, księżniczko.
– Idź do diabła, James!
Chłopak dogonił mnie i złapał za rękę.
– W tym świecie mówi się "idź do Podziemia". – Przez krótką chwilę patrzyliśmy na siebie. James o chwilę dłużej, niż to było potrzebne, trzymał moją dłoń. – Zobaczymy się wieczorem.
– Rozgniotę cię.
– Zobaczymy – rzucił na pożegnanie, uśmiechnął się i rozeszliśmy się w przeciwne strony.
Nie mogłam doczekać się, aż nadejdzie wieczór. Dziś miała rozegrać się sławna bitwa o sztandar. Chociaż miałam już okazję dwa razy walczyć z potworami, w obu przypadkach zakończyło się to utratą przytomności. Marzyłam o tym, by sprawdzić się w walce z innymi. Chciałam dowieść sama przed sobą, że naprawdę nie jestem taka beznadziejna, jak mówiły statystyki. Bo tak naprawdę James miał rację. Czego bym nie twierdziła, to nie radziłam sobie dobrze z bronią. 

Gdy słońce musnęło horyzont na zachodzie, siedziałam w pawilonie jadalnym między rodzeństwem, po lewej mając Willa, a po prawej – Paige. Talerze już zabrano, więc powoli sączyłam wodę gazowaną, wspierając się na łokciu i biernie przysłuchując rozmowie sióstr. Czasem irytowała mnie zasada podziału stołów podczas posiłków, na przykład tak, jak w tamtej chwili. Naprawdę chciałam porozmawiać z Jasmin i Omarą, a podczas bitwy o sztandar nie było na to szans. 
– A ty, Cassie? – zapytała Paige, spoglądając na mnie bystrymi, jasnymi oczyma charakterystycznymi dla dzieci Apollina. 
Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego różnię się od półboskiej strony rodziny. 
– Hm? Przepraszam, nie słuchałam – odparłam szczerze. Myra siedząca naprzeciwko mnie westchnęła ciężko, a Paige zachichotała.
– To było do przewidzenia. Pytałam, czy nie chciałabyś poćwiczyć z nami jutro przed wieczornym ogniskiem.
Propozycja Paige mnie zaskoczyła. Ciągle czułam się wśród rodzeństwa nieco wyobcowana. Nie spędzałam z nimi aż tyle czasu – wolałam trenować strzelanie z łuku albo przesiadywać nad jeziorem. Zdziwiło mnie, że najwidoczniej nie uważają mnie za dziwoląga i chcą mojego towarzystwo.
– Jasne – odparłam z bladym uśmiechem, bez specjalnego namysłu. Uniosłam szklankę do ust, rozglądając się po sali. 
Omara dyskutowała ze swoim bratem, Jasmin siedziała samotnie, ale odwróciła się tyłem do stolika i rozmawiała z jakąś dziewczyną, której imienia nie znałam. Między dziećmi Afrodyty panował gwar, chociaż nie wiedziałam, o czym mogą rozmawiać. Przy stoliku Hefajstosa, mimo, że czas jedzenia się skończył, królował bałagan: wszędzie walały się maleńkie śrubki, trybiki i tym podobne. Część zdawała się być trochę zamyślona. James patrzył akurat na mnie, więc uniosłam brwi. Pokręcił przecząco głową, ale był rozbawiony. Dlaczego? 
Gdy chciałam wziąć kolejny łyk, ktoś potężnym ciosem klepnął mnie w plecy.
Zakrztusiłam się, a woda znajdująca się przedtem w szklance wylądowała na mojej koszulce. Szkło z trzaskiem rozbiło się o ziemię. Na ułamek sekundy zapadła cisza, ale trwała tyle, ile zaczerpnięcie oddechu. Potem był tylko chaos.
Pół sali uderzało pięściami w stoliki, reszta coś wołała albo chichotała. Pierwszy roześmiał się James, widziałam dokładnie – zamierzałam to sobie zapamiętać. Moje rodzeństwo wiwatowało, a ci od Hypnosa właśnie przecierali oczy, zbudzeni nagłym wybuchem hałasu. Nigdy nie rozumiałam, co jest takiego ekscytującego w tłuczonym szkle.
– Solace! – warknęłam, gdy przestałam się krztusić. Byłam pewna jego winy tak mocno jak mojego imienia. Wstałam szybkim ruchem i uderzyłam dłońmi o stół. Will zwijał się ze śmiechu na ławce, patrząc na mnie załzawionymi oczami. 
– Słucham, nasza miss mokrego podkoszulka? – zapytał, łapiąc oddech i szczerząc się jak głupi do sera. Miał rację. Czy tego chciałam czy nie, tytuł był trafny.
Uniosłam dumnie głowę. Wzięłam jego szklankę, a potem bez skrupułów przechyliłam ją. Wiśniowy napój ściekał po włosach Willa, zlepiając jasne kosmyki. Po jego czole. Kapał z nosa na bluzę. Barwił szkarłatem jego opaloną skórę, przypominając strugi krwi.
A Will nic, tylko krztusił się ze śmiechu. 
Usiadłam, starając się wyglądać tak godnie, jak tylko można z mokrą, prześwitującą bluzką. 
Chejron nas uciszył, a jutro z rana kazał mi i Solace'owi stawić się w stajni. Pięknie. Zrobiło się o wiele ciszej, rozbrzmiewał tylko jednostajny szum cichych rozmów.
– Nie martw się, siostrzyczko – zaczął Will głośno, żeby wszyscy usłyszeli. – Nie odbiorę ci tytułu miss.
Parsknęłam śmiechem, wtórując innym.
– Ty? Przykro mi, Solace, ale nie jesteś dla mnie żadną konkurencją – odparłam i uśmiechnęłam się drwiąco. Mój brat zrobił minę.
– Och, czy nie jestem ciebie godzien, pani? – zapytał i przyklęknął na kolano. Wyszarpnęłam mu swoją dłoń.
– Przestań, Solace. Wszyscy się gapią – syknęłam.
– Przecież o to chodzi, siostrzyczko. Na tym polega "gwiazdorzenie" – odparł, z powrotem siadając obok.
– Tego słowa nie ma w moim słowniku.
Will zaśmiał się i coś odpowiedział, ale nie usłyszałam, bo zagłuszył go dźwięk konchy. Oznaczało to rozpoczęcie bitwy.
Wstaliśmy wszyscy od stołów. Do pawilonu, wśród licznych wiwatów, weszła Clarisse niosąca czerwony sztandar z wymalowanym dzikiem. Obok niej szła Omara, dumna jak paw, oraz dwoje synów Aresa. Za pierwszym komitetem pojawił się drugi, z szarym sztandarem ozdobionym sową i drzewkiem oliwnym. Dwojgu dzieci Ateny przewodził ich grupowy, Malcolm. Rozległy się oklaski.
Czułam rosnące podekscytowanie. Wiedziałam, że zawarliśmy sojusz z Aresem, ale szanse zdawały się być wyrównane. Obu drużynom przewodziły dzieci bogów wojny – walki i strategii. 
Ogłoszono skład zespołów. Razem z nami byli jeszcze Hermes, Posejdon, Nemezis, Demeter, Hades i Nike. W sojuszu z Ateną było więcej domków: Afrodyta, Hefajstos, Iris, Zeus, Dionizos, Tyche, Hekate, Hebe i Hypnos. Zaczęłam kalkulować w myślach możliwości przeciwnika. Ci z Dziesiątki nie stanowili wielkiego zagrożenia, bo zajmowali się głównie swoim wyglądem – może za wyjątkiem Piper, ona walczyła świetnie. Grupa wyrostków od Hefajstosa, podobnie jak dzieci Ateny byli najgroźniejsi. No i Jason od Zeusa, nie do pokonania na miecze. Reszty aż tak się nie obawiałam. Nie wtedy, gdy byli z nami bezlitośni od Aresa, mściwi od Nemezis i głodni zwycięstwa od Nike. I Nico, przerażający już samym swoim grobowym spojrzeniem.
Nie mogłam się doczekać. 
– Herosi! – Chejron uderzył kopytem w posadzkę. – Zasady się nie zmieniły. Strumyk jest granicą. Gra odbywa się w całym lesie. Sztandar musi być widoczny i może mieć maksymalnie dwóch strażników. Jeńców wolno tylko i wyłącznie rozbrajać. Niedozwolone jest kneblowanie, wiązanie, zabijanie czy powodowanie trwałego kalectwa. Ja będę sędzią i lekarzem polowym. Dozwolone są wszelkie przedmioty magiczne. Do broni!
Gdy centaur rozłożył szeroko ręce, na ziemi pojawił się rynsztunek. Miecze ze spiżu, łuki, hełmy, tarcze, włócznie i czego tylko dusza zapragnie. Półbogowie zabierali ze stosu czego potrzebowali i odsuwali się, rozmawiając ze sojusznikami. 
Zdziwiło mnie, że to naprawdę takie realne. Zakaz trwałego okaleczania? Serio? Czy należy o tym przypominać? Gdy spojrzałam na dwumetrowych braci Omary, aż mną wstrząsnęło. Potrafiłam sobie zwizualizować, jacy przerażający są na polu bitwy. Nie wyobrażałam sobie wcześniej, że może być groźnie. Teraz, choć gra się jeszcze nie zaczęła, już miałam ciarki. 
Dostałam, jak reszta drużyny, hełm z czerwonym pióropuszem, a także łuk, kołczan pełen strzał i kolczugę. Przynajmniej nie było widać mojej mokrej koszulki. Za pasem miałam nóż Klitajmestry.
Ci, którzy mieli atakować, dostali tarcze i miecze. Z oburzeniem podeszłam do Willa, który z Nickiem di Angelo, Clarisse i grupową od Nemezis ustalał strategię i rozdzielał zadania.
– Chcę być w grupie szturmowej – powiedziałam bez ogródek.
Solace zmierzył mnie wzrokiem.
– Nie ma mowy, Cass. Ty? I miecz? Wykluczone. Jesteś potrzebna w oddziale łuczników.
– Ale... 
– Nie! – uciął. Byłam w szoku, jak szybko potrafił zmienić się z robiącego dziecinne psikusy, wesołego nastolatka w poważnego i konsekwentnego dowódcę. – Jesteś potrzebna ze swoim łukiem, siostrzyczko. Uwierz, jeszcze będzie okazja, żeby się popisać. 
Mierzyliśmy się wzrokiem przez dłuższą chwilę, a gdy dotarło do mnie, że to nie ma sensu, warknęłam i odeszłam naburmuszona. 
W końcu i tak byłam w miarę zadowolona. Przydzielono mnie do oddziału, który pilnował granicy, mając na celu granie na zwłokę i nie dopuszczenie wroga do sztandaru. Byliśmy taką wstępną barierą. Od nas zależało, z iloma przeciwnikami będzie musiała się zmierzyć grupa broniąca chorągwi. Co prawda Will powiedział, że dobrze ją ukryją, ale zdawało mi się, że plan ma jakieś luki. 
– Nie wydaje ci się, że zostawiasz za mało ludzi do obrony? – zapytałam sceptycznie.
– Spokojnie, siostrzyczko. Myślenie zostaw kapitanom – odparł i wyparł dumnie pierś. 
Pokręciłam wtedy na to głową i odeszłam. Solace był uparty jak osioł, więc sama nie mogłam nic zdziałać. 
Dzieci Aresa (między innymi Omara), Nemezis i Nike oraz Nico od Hadesa i kilkoro mojego rodzeństwa mieli za zadanie zdobyć sztandar przeciwnika. Ci od Hermesa oraz połowa domku Demeter byli oddziałem "ostatniej szansy". Ukryli sztandar i musieli go bronić, gdy wróg przedrze się przez patrol graniczny, tworzony przeze mnie, Jasmin, troje mojego rodzeństwa oraz resztę domku numer cztery. Pozostali z mojego domku byli porozrzucani po dwoje w lesie z łukami, jako niedostrzegalna obrona z powietrza. Siedzieli na drzewach i po prostu mieli strzelać, starając nie dać się zdemaskować. 
W sumie przy strumieniu było nas jedenaścioro. To więcej niż pewne, że wróg nas zmiażdży, pomyślałam. Ale spróbuj tu przemówić do rozsądku starszemu bratu!
Gdy wszyscy prócz nas oddalili się od strumyka, wlazłam na drzewo. Kiedy byłam jakieś pięć metrów nad ziemią, Jasmin coś do mnie zawołała.
– Cass, co ty wyprawiasz?! 
– Złaź w tej chwili! – syknęła Myra, moja złotowłosa siostra.
– Nie – odpowiedziałam. – Kiedy będą się zbliżali, powiem wam, skąd. Poza tym zestrzelę wroga, zanim przekroczy strumyk.
Paige zachichotała.
– Masz tupet, Turner. Nie wiem, jak wy, ale ja się z nią zgadzam.
Paige założyła łuk na plecy, podobnie jak ja i wgramoliła się na drzewo. Usiadła nieco niżej i zakryła się gałęziami. Jass z mieczem w jednej ręce i tarczą w drugiej znalazła się z przodu, czubkami butów dotykając wody. Zaraz potem reszta utworzyła podobny rząd, stając w dość sporych odstępach. Myra, nasza siostra, miała w dłoni włócznię, ale Brandon, kolejny z rodzeństwa, tylko łuk. Stanął na dużym głazie tuż przy brzegu, by mieć lepszy widok.
Nagle zabrzmiał huk, a równocześnie z nim martwą ciszę wyparł hałas. Krzyki, odgłos biegu, szelest liści, szczęk metalu o metal. Wpatrywałam się w gęstwinę zieleni. Zbliżali się. Słyszałam ciężki tupot, brzmiący wśród rumoru niesłychanie cicho i groźnie. Czekałam i nasłuchiwałam. Przypominałam sobie lekcje w Obozie. Najpierw uszy, potem oczy.
I wtedy zobaczyłam ruch w oddali. Łopotanie liści, błysk metalowej zbroi. W mgnieniu oka naciągnęłam cięciwę aż po ucho i wypuściłam strzałę. Pośród hałasu ledwie usłyszałam jęk świadczący o trafieniu. Strzelałam prawie na ślepo, ale udało mi się.
Zaraz potem poleciały następne strzały, moja, Paige i Brandona. Niczym trzy wściekłe pantery dopadły przeciwnika w chwili, gdy wyskoczył z krzaków. Siedmioro, policzyłam. Mięśniaki. Pod hełmami nie poznałam, ale pewnie byli z dziewiątki.
Tylko jedna dotarła do celu. Grot drasnął nogę chłopaka, a on zachwiał się i potknął, lądując w wodzie. Zostało sześcioro.
Jasmin nie czekała. Nim ktokolwiek zareagował, wybiegła do przodu i zaatakowała największego, najgroźniejszego z nich. Szybko i pewnie wymachiwała mieczem. Wypuściłam strzałę, a ta uderzyła w dłoń jej wroga. Broń wpadła z pluskiem do wody. Kolejny.
Brandon znokautował następnego, Myra walczyła, podobnie jak dwoje chłopców od Demeter. Paige i ja posyłałyśmy strzały w dal, skąd nacierali przeciwnicy. Żadna moja strzała nie chybiła. Wokół zaroiło się od niebieskich pióropuszy. Nie miałam czasu, by obserwować, co się dzieje tuż pode mną. Skupiałam się tylko na tych, którzy próbowali przekroczyć strumyk. Moja dłoń pracowała jak automat. Docierały do mnie tylko naprzemienny syk strzały wyciąganej z kołczanu i brzęk zwolnionej cięciwy. 
Spadłam.
Nie wiem, kiedy to się stało. Ktoś rzucił we mnie czymś dużym, aż zwaliło mnie z nóg. Zsunęłam się nagle z gałęzi, wisząc tylko na rękach. Próbowałam się wczołgać z powrotem, ale znów dosięgnął mnie cios z dołu. Jedna z dłoni nie wytrzymała i puściła. Potem pozostał tylko upadek.
Wylądowałam na stopach, ale siła uderzenia pchnęła mnie na kolana. Przez mój kręgosłup przeszedł bolesny dreszcz. Odruchowo naciągnęłam cięciwę i rozejrzałam się w poszukiwaniu wroga. Trwało to ułamek sekundy. Potem puściłam.
Wielki przeciwnik padł, zraniony boleśnie w udo. Miałam nadzieję, że nie zrobiłam mu większej krzywdy.
Spróbowałam się podnieść. Wstałam o wielkich cierpieniach i znów sięgnęłam na plecy w poszukiwaniu strzały. Poczułam ich tylko kilka.
Z ziemi strzelało się o wiele gorzej. Ledwo stałam, więc o powrocie do góry nie było mowy. Do tego nie miałam tarczy, a amunicja była na wyczerpaniu. Niedługo pozostanie mi tylko noża Klitajmestry.
Brzęknęła cięciwa. Za jednym zamachem wypuściłam dwie strzały. Naciągnęłam cięciwę, gdy z zarośli wypadło około piętnastu kolejnych przeciwników. Jeden z nich przewrócił się w strumieniu, dosięgnięty strzałą. Sięgnęłam za plecy, ale dłoń trafiła tylko w pustkę. Zrzuciłam kołczan z ramienia i dobyłam broni. Delikatne zdobienie w kształcie róży umieszczone na ostrzu zajaśniało w promieniach słońca. Razem z innymi rzuciłam się w wir walki. 
Zanim zdążyłam zadać choć jeden cios, coś podcięło moje nogi. Wylądowałam na piasku z czubkiem czyjegoś miecza na gardle.
– Mam cię – powiedział znajomy głos. Zamarłam.
– James? 
Chłopak też był zaskoczony. Wykorzystałam ten moment, szybko odepchnęłam ostrze spiżowego miecza nożem i podniosłam się na nogi. Wtedy szczęście znów mi dopisało. Bran, przebiegający obok mnie, rzucił w moim kierunku pełny kołczan – zapomniałam, że ukrył w krzakach dwa zapasowe. Usmiechnęłam się przebiegle, zarzuciłam go na plecy i błuskawicznie nałożyłam strzałę. James zamachnął się mieczem jednocześnie, gdy naciągnęłam z charakterystycznym dźwiękiem cięciwę. Chłopak zatrzymał się w pół ruchu, zastanawiając się, czy atakować, czy czekać. 
Zaatakował. Jego błąd.
Uchyliłam się i wypuściłam strzałę, która wbiła się głęboko w ziemię. James zaśmiał się.
– Nie masz cela, Turner? – zapytał. Nie zauważył, że przygwoździłam jego adidasa podeszwą do gruntu – w taki sposób, żeby nie mógł się ruszyć. Cofnęłam się. James spróbował podążyć za mną i zarył kolanami o ziemię. Tym razem to ja się roześmiałam. 
Wypuściłam kolejne strzały. W kolano, w udo, w dłoń. Niebieskie pióropusze wokół padały jak muchy, zdezorientowane. Dostrzegłam gdzieś blask. Ogień? To był Leo, grupowy Hefajstosa, wymachujący płonącym mieczem. Tego było za wiele. Posłałam w jego kierunku strzałę, mającą trafić w jego rekę, by wypuscił z dłoni oręż. Tuż przed uderzeniem z jego mankietów wyskoczyły metalowe ochraniacze, rozwinęły się, odbiły grot i schowały z powrotem. Przeklęta Dziewiątka i ich durne wynalazki! 
Innych łatwo było rozłożyć na łopatki. Za chwilę jednak moja strzała odbiła się o czyjś miecz. James podniósł się i zaatakował.
– Znowu ty – mruknęłam, uchylając się przed ciosami. Nóż znów schowałam za pasem, więc nie mogłam odparować uderzeń. Musiałam mieć wolną dłoń, bo cięciwy nie da się naciągnąć zębami. Teorytycznie. 
Zwinnym ruchem wypuściłam strzałę w dłoń przeciwnika. Stary, dobry trik zadziałał. James upuścił miecz, a ja postawiłam na nim stopę. Niestety, chłopak wyciągnął zza pasa dwa sztylety. Znowu miał przewagę.
Muszę zgłosić skargę na nasze zaopatrzenie.
Zanim się zorientowałam, James przeciął cięciwę mojego łuku.
– Hej! To nie w porządku! – zaprotestowałam, odrzuciłam bezużyteczny teraz kawałek drewna i zaatakowałam Jamesa. Za tarczę służył mi kołczan. 
Jeden z jego sztyletów utknął w kołczanie z grubej skóry. Szarpnęłam ramieniem, a ostrze upadło kilka metrów dalej, wbijając się w grunt. Zaraz potem zostałam pozbawiona mojej prowizorycznej tarczy. Gdy kołczan zsunął mi się z ręki, James po prostu go ściągnął i odrzucił.
No, powiedzmy, że mieliśmy równe szanse. Nie byłam dobra w walce kontaktowej (szczerze, szło mi beznadziejnie), ale moja broń była nieco dłuższa. Patrząc optymistycznie, mogłam pokonać Jamesa.
Może by się udało, gdyby nie to, że chłopak się nie patyczkował. Podciął mi nogi. Przewróciłam się, a on przygwoździł mnie swoim ciałem. Złapał mnie za nadgarstki dwoma rękoma. Warknęłam z bezsilności, a on bezczelnie się śmiał. Zgięłam nogę w kolanie i próbowałam go odepchnąć na bok, ale byłam zbyt słaba. Trzymał mnie z całej siły i nie miał zamiaru puścić.
Wyszarpnęłam się na ułamek sekundy, ale James i tak mnie złapał. Włosy spadły  na twarz. W odruchu irytacji, usiłowałam je zdmuchnąć. James zatrząsł się od śmiechu i sam poprawił moją grzywkę. Patrzył na mnie jakoś tak inaczej... Zorientowałam się, jak jesteśmy blisko siebie. Poczułam, że jego uścisk słabnie, więc wykorzystałam chwilę.
Objęłam go nogą i znowu starałam się go przewrócić. O dziwo, tym razem się udało. 
Hm, i co w związku z tym, skoro on nadal trzymał mnie za nadgarstki? 
Wyrwałam ręce i przyłożyłam mu nóż do gardła. W tej samej chwili jego sztylet dotknął mojej szyi.
Cholera. Zapomniałam, żeby go obezwładnić.
Jakby tego było mało, poczułam dotyk spiżu na łopatkach.
– Wstań i poddaj się – powiedział nieznany mi głos. Zaklęłam po starogrecku (nie wiem, skąd znałam ten język, ale słyszałam nieraz te słowa w ustach innych i rozumiałam, co oznaczają). Posłusznie podniosłam się i oddałam broń Jamesowi. Jego wspólnik już rzucił się w wir walki. 
– I co, Cassie? – zapytał James z szerokim uśmiechem. Wywróciłam oczami.
– Przestań się wymądrzać.
– Przegrałaś, księżniczko – odparł i nachylił się nad moim uchem, dodając szeptem: – dlatego mam pełne prawo się wymądrzać.

***
Dedykacja dla wszystkich, którzy to czytają – za to, że wytrwali przez tę długą przerwę.
***

Pozostawiam Was w błogiej nieświadomości, co do zakończenia bitwy :). Następne rozdziały pojawią się niedługo. Najgorsze już za nami, teraz będzie tylko lepiej.

Jesteście tu jeszcze w ogóle? Napiszcie jakiś komentarz od czasu do czasu, dajcie znać, że czytacie... Liczymy na Wasze wsparcie. 

Buziaki, A. 

5 komentarzy:

  1. Bogowie, jakie to cudowne! Piszesz może na Wattpadzie? To naprawdę wciąga, no i, co najważniejsze, nie popełniasz błędów ;3 Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to szablon. Wiem, kazałaś się nim nie przejmować, ale mimo wszystko polecę Ci stronę "Zaczarowane szablony" :) Na pewno znajdziesz coś dla siebie, tu masz link do galerii ;)
    http://galeria-zaczarowane-szablony.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :). Tak, piszę też na wattpadzie:
      https://www.wattpad.com/story/43384615-cursed
      Naprawdę mi miło za tak pozytywny komentarz.
      Złożyłam już zamówienie na szablon, ale chyba masz rację, dopóki się nie doczekam, pobiorę jakiś "na zastępstwo", tymczasowo.
      Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu :D.
      Całuję, A.

      Usuń
  2. Może nie uwierzysz, ale miałam Twoje opowiadanie zapisane w zakładkach, ponieważ niedługo chciałam do niego wrócić, a ty wyprzedziłaś mnie z komentarzem! No jak tak można, co?

    Muszę przyznać, że piszesz świetnie. Naprawdę przyjemnie się czyta, dodatkowo wszystkie postacie są świetnie wykreowane. Jak przeczytałam, że w Obozie znajduje się również Nico, Jason i Piper, to aż mi serduszko zabiło szybciej. Świat Ricka jest genialny, a do bohaterów i PJ, i OH będę miała do końca życia ogromny sentyment.

    Bardzo polubiłam Willa - owszem, niby taka sknera, niby taki dowcipniś, ale mimo wszystko bardzo pozytywna postać. I czy tylko mi się wydaje, czy Cass'a i Jamesa będzie łączyło coś więcej niż granie sobie na nerwach? Ale chciałabym to zobaczyć! Jakie to byłoby słodkie!

    Obiecuję, że pojawię się tu na kolejny rozdział. Powiedziałabyś mi tylko, co stało się z Percy'm i Annabeth? Czy zamieszkali w Obozie Jupiter?

    Pozdrawiam, Native

    http://olimpijski-zdrajca.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te zbiegi okoliczności :).
      Dziękuję bardzo za miłe słowa, cieszę się, że w ogóle nasze wypociny komuś się podobają. Zgadzam się, są takie książki, o których się nie zapomina - a powieści wujka Ricka na pewno do takich należą. Nie mogłam się powstrzymać od wrzucenia do opowiadania jego postaci. Po prostu... gdy czyta się ich imiona, zaraz człowiek się cieszy, jakby spotkał starych przyjaciół.
      Na początku też nie spodziewałam się, jak bardzo przywiążę się do Solace'a. Wrzuciłam go ot tak - był potrzebny, to się pojawił. Coś jednak sprawiło, że dostał taki, a nie inny charakterek... myślę, że jako pisarka wiesz, o czym mówię ;). W pewnym momencie bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem.
      Co do Percy'ego i Annabeth, to tak, zamieszkali w Nowym Rzymie i rozpoczęli tam studia. Za wiele nie będę zdradzać, bo wątek o nich niedługo pojawi się w opowiadaniu :).
      Jeszcze raz dzięki!
      XOXO, A.
      P.S. Na pewno odwiedzę jeszcze Twojego bloga, bo mnie zainteresował :). To do następnego!

      Usuń
  3. PS: Dodaję do linek i obserwowanych ;)

    OdpowiedzUsuń